[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmiech. Przysiadł na piętach i wyszczerzył zaciśnięte zęby w stronę ściany splą-
tanych gałęzi. Uniósł włócznię, warknął cicho i czekał.
Znowu niewidoczni dzicy zachichotali. Usłyszał jakieś kapanie, a potem suchy
szelest, jakby ktoś rozwijał wielkie arkusze celofanu. Trzasnęła gałązka i Ralf
zdusił w gardle kaszel. Przez gałęzie sączyły się białe i żółte pasemka dymu.
Plama błękitnego nieba w górze przybrała barwę chmury deszczowej. Dym zaczął
zewsząd walić kłębami.
Ktoś roześmiał się nerwowo, ktoś inny krzyknął:
Dym!
Ralf przedarł się przez gąszcza w stronę lasu, cały czas starając się kryć w dy-
mie. Niebawem dojrzał otwartą przestrzeń i zielone liście drzew. Drogi do lasu
strzegł jeden z mniejszych dzikich, pomalowany w białe i czerwone pasy i dzier-
żący włócznię w ręku. Dziki kaszlał i usiłując przebić wzrokiem gęstniejący dym,
rozcierał wierzchem dłoni farbę pod oczami. Ralf rzucił się w skoku jak kot,
warknął i dzgnął włócznią, a dziki zgiął się we dwoje. Wśród gąszczy rozległ
147
się okrzyk i Ralf pomknął na skrzydłach strachu przez poszycie. Trafił na świń-
ską ścieżkę i gnał nią ze sto jardów, po czym skręcił w bok. Za jego plecami krzyk
jeszcze raz przebiegł w poprzek wyspy, a potem rozległ się trzykrotnie pojedynczy
głos. Ralf domyślił się, że to znak natarcia, i przyśpieszył kroku, aż w końcu po-
czuł w płucach jakby ogień. Wówczas rzucił się pod krzak, żeby odpocząć chwilę
i nabrać sil. Zwilżył językiem zęby i wargi i nasłuchiwał odległych krzyków ści-
gających.
Mógłby zrobić wiele rzeczy. Mógłby się wdrapać na drzewo ale to byłoby
postawieniem wszystkiego na jedną kartę.
Gdyby go wyśledzono, starczyłoby tylko, żeby usiedli pod drzewem i trochę
poczekali.
%7łeby mieć czas na zastanowienie!
Drugi podwójny okrzyk w tej samej odległości dał mu klucz do zagadki. Każ-
dy dziki, który natrafia na jakąś przeszkodę w lesie, wydaje podwójny okrzyk
i póki jej nie pokona, powstrzymuje całą linię. W ten sposób mogą być pewni, że
zachowają nierozerwany kordon w poprzek wyspy. Ralf pomyślał o odyńcu, któ-
ry się przebił przez nich z taką łatwością. W razie potrzeby, gdy pościg znajdzie
się zbyt blisko, natrze na nich, póki jeszcze będą rozproszeni, przebije się i pobie-
gnie w przeciwnym kierunku. Ale dokąd? Kordon zawróci i znów ruszy w pościg.
Wcześniej czy pózniej będzie musiał zasnąć a wtedy zbudzą go szarpiące dło-
nie i polowanie zamieni się w katownię.
Co wobec tego ma wybrać? Drzewo? Czy przebicie się przez kordon, jak ody-
niec? I jedno, i drugie było straszne.
Serce skoczyło w nim, gdy usłyszał pojedynczy okrzyk. Zerwał się i pognał
w stronę oceanu, gdzie rosła gęsta dżungla, i biegł, póki nie utknął wśród pnączy.
Stał tak przez chwilę zaplątany, z trzęsącymi się udami. Gdyby tak móc powie-
dzieć:
Zamawiam i odpocząć, pomyśleć!
Znowu w poprzek wyspy przebiegł krzyk, przenikliwy i nieunikniony. Na ten
dzwięk Ralf targnął się w pnączach jak koń i zaczął biec dalej, póki nie zabrakło
mu tchu. Padł wśród paproci. Drzewo czy natarcie? Opanował oddech, wytarł usta
i nakazał sobie spokój. Gdzieś w tym kordonie jest przychylny mu Samieryk. Ale
czy naprawdę? A jeśli zamiast Samieryka napotka wodza albo Rogera niosącego
w rękach śmierć?
Ralf odgarnął skudloną czuprynę i otarł pot ze zdrowego oka. Powiedział gło-
śno:
Myśl.
Co będzie najrozsądniejsze?
Nie ma rozsądnych rad Prosiaczka. Nie ma debat uroczystego zgromadzenia
ani dostojeństwa konchy.
Myśl.
148
Najbardziej się obawiał owej zastawki w mózgu, która mogła opaść zacierając
w nim poczucie niebezpieczeństwa, robiąc z niego bałwana.
Trzecia myśl, to skryć się tak dobrze, by postępujący kordon go minął.
Oderwał głowę od ziemi i wytężył słuch. Teraz do dotychczasowych gło-
sów dołączył się inny głęboki pomruk, jakby sam las wyrażał w ten sposób
swój gniew na niego, ponury odgłos, na tle którego jednak krzyki myśliwych roz-
brzmiewały wyraznie. Wiedział, że już gdzieś słyszał ten odgłos, tylko nie miał
teraz czasu, żeby sobie przypominać gdzie.
Przebić się przez kordon.
Wlezć na drzewo.
Ukryć się i dać im przejść.
Niedaleki okrzyk poderwał go na nogi i zmusił do biegu przez ciernie i je-
żyny. Nagle wypadł na otwartą przestrzeń i stwierdził, że jest znowu na polance
spostrzegł ten sam szeroki uśmiech czaszki, która jednak już nie wyśmiewa-
ła błękitnego skrawka nieba, a szydziła z chmury dymu. Ralf biegł pod drzewami
zrozumiawszy wreszcie, co oznacza pomruk lasu. Wykurzyli go, ale podpalili wy-
spę.
Ukrycie się na ziemi uznał za lepsze niż wdrapanie się na drzewo, bo nawet
gdyby go spostrzegli, mógłby jeszcze próbować się przez nich przebić.
Ukryje się więc.
Znajdzie największą głuszę, najciemniejszą na wyspie dziurę i ukryje się. Te-
raz rozglądał się pilnie na boki. Przemykały po nim w biegu plamy słońca i pot
spływał połyskliwymi strużkami po jego brudnym ciele. Krzyki stały się dalekie,
słabe. W końcu znalazł coś odpowiedniego, choć decyzja była rozpaczliwa. Tutaj
krzaki i dzika plątanina pnączy utworzyły matę nie przepuszczającą słońca. Pod
matą była przestrzeń może na stopę wysoka, choć poprzerastana wszędzie wzno-
szącymi się pionowo łodygami. Jeżeli wpełznie w środek maty, będzie o pięć jar-
dów od jej brzegu, zupełnie niewidoczny, chyba że dziki położy się na brzuchu
i zacznie go szukać, lecz nawet wtedy nie dojrzy nic w ciemności. W najgorszym
razie, gdyby go dziki zobaczył, Ralf będzie miał szansę skoczyć na niego, roze-
rwać kordon i umknąć w przeciwnym kierunku.
Ostrożnie, wlokąc kij za sobą, wsunął się między łodygi. Gdy doczołgał się
na środek maty, położył się i zaczął nasłuchiwać.
Pożar rozprzestrzeniał się szybko i dudnienie, które zostawił daleko za so-
bą, przybliżyło się. Czyż ogień nie może prześcignąć pędzącego cwałem konia?
Z miejsca, gdzie leżał, widział spryskaną słońcem otwartą przestrzeń plamy
słońca migotały mu przed oczami, gdy na nie patrzył. Było to tak podobne do
owych momentów zaciemnień, które go nawiedzały, że przez chwilę sądził, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]