[ Pobierz całość w formacie PDF ]
169
— Do widzenia — powiedziała Anne. — Zostawiam cię samego; możesz sie-
dzieć w kabinie koparki i zagłębiać się w to, aż dokopiesz się prawdy. Może kiedy
znów się zobaczymy, system nawadniający będzie skończony.
Jeszcze raz uśmiechnęła się do niego i poszła w kierunku swojego baraku.
Po pewnym czasie wdrapał się do kabiny i zapuścił skrzypiący, pyłoszczelny
mechanizm. Maszyna zawyła żałośnie. Szczęśliwi ci, którzy się budzą, pomyślał.
Dla maszyny zagrzmiały właśnie trąby Sądu Ostatecznego, na który nie była jesz-
cze gotowa.
Wykopał może pół mili rowu, na razie pozbawionego wody, kiedy stwierdził,
że podkrada się do niego jakieś stworzenie; marsjański coś-tam. Natychmiast za-
trzymał koparkę i wyjrzał, by w zimnym marsjańskim słońcu zobaczyć, co to.
Trochę przypominało chudego, wygładzonego praprzodka wszystkich czwo-
ronogów; Barney uświadomił sobie, że to najprawdopodobniej ów szakal, przed
którym wciąż go ostrzegano. W każdym razie cokolwiek to było, musiało nie jeść
od wielu dni; spoglądało na niego pożądliwie, trzymając się w bezpiecznej odle-
głości. Nagle odebrał telepatyczną projekcję myśli. Miał rację. To był szakal.
— Mogę cię zjeść? — pytał dysząc ciężko i łakomie rozdziawiając paszczę.
— Chryste, nie — rzekł Barney.
Gorączkowo szukał w kabinie koparki czegoś, co mogłoby posłużyć za broń;
jego palce zacisnęły się na rękojeści ciężkiego klucza. Wymownym gestem poka-
zał go marsjańskiemu drapieżnikowi; klucz i sposób, w jaki go trzymał, mówiły
same za siebie.
— Zejdź z tego urządzenia — myślał marsjański drapieżca z nadzieją i rozpa-
czą. — Tam nie mogę cię dosięgnąć.
Ta ostatnia myśl nie była przeznaczona dla Barneya, ale została wysłana mi-
mowolnie. Stwór był pozbawiony finezji.
— Zaczekam — myślał sobie. — W końcu będzie musiał zejść.
Barney zawrócił koparkę i ruszył z powrotem w kierunku Chicken Pox Pro-
spects. Maszyna sapiąc, ze szczękiem posuwała się w rozwścieczająco wolnym
tempie; wydawało się, że za chwilę wysiądzie. Barney przeczuwał, że nie doje-
dzie do baraku. Może to stworzenie ma rację, powiedział sobie; może będę musiał
zejść i stawić mu czoło.
Oszczędzony, rozmyślał z goryczą, przez nieskończenie wyższą formę życia,
która owładnęła Palmerem Eldritchem i pojawiła się w naszym układzie — aby
zostać zjedzonym przez głupie zwierzę. Kres długiej ucieczki, myślał. Ostatecz-
ne rozwiązanie, którego jeszcze pięć minut temu, mimo swoich zdolności jasno-
widzenia, nie przewidywał. Może nie chciał przewidzieć. . . jak by triumfalnie
oznajmił dr Smile, gdyby tu był.
Koparka zawyła, zadrżała i stanęła z bolesnym jękiem; życie tliło się w niej
170
jeszcze przez moment, po czym zamarło.
Przez chwilę Barney tkwił w milczeniu za konsolą maszyny. Stary marsjański
szakal siedział opodal, nie spuszczając go z oka.
— Dobrze — rzekł do niego Mayerson. — Idę.
Wyskoczył z kabiny wymachując ciężkim kluczem. Zwierzę rzuciło się na
niego.
Znalazłszy się pięć stóp od Barneya zaskowyczało, gwałtownie skręciło i prze-
leciało obok, nie dotykając go. Barney okręcił się na pięcie i patrzył na szakala.
— Nieczysty — myślało zwierzę; zatrzymało się w bezpiecznej odległości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]