[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Spieszę się na samolot.
Chutsky wyskoczył naprzód i uścisnął dłoń Teidela.
- Dziękuję, panie doktorze. Jestem naprawdę wdzięczny. Dzięki.
Teidel wyrwał rękę z uścisku Chutsky'ego.
- Proszę bardzo - powiedział i ruszył do drzwi.
Chutsky i ja odprowadziliśmy go wzrokiem.
- No, to mi ulżyło - westchnął Chutsky. - Sam fakt, że tu był, to wielka rzecz. -
Zerknął na mnie, jakbym z niego zadrwił, i dodał: - Poważnie. Wyjdzie z tego.
Szkoda, że nie byłem tego tak pewny jak on. Nie wiedziałem, czy Debora z tego
wyjdzie. Szczerze chciałem w to wierzyć, ale nie mam takiej wprawy w oszukiwaniu samego
siebie jak większość ludzi i nieraz już się przekonałem, że jeśli może być gorzej niż jest, to
będzie.
Jednakże mówiąc coś podobnego na OIOM - ie, raczej nie zaskarbiłbym sobie
sympatii, wymamrotałem więc coś stosownego i wróciliśmy dyżurować przy łóżku Debory.
Wilkins wciąż czuwał przy drzwiach, stan mojej siostry najwyrazniej się nie zmienił i bez
względu na to, jak długo tam siedzieliśmy i jak uważnie jej się przypatrywaliśmy, nie działo
się nic oprócz szumu, trzaskania i pikania aparatury.
Chutsky patrzył na nią tak, jakby siłą woli chciał zmusić ją, by wstała i przemówiła.
Nic z tego. Po pewnym czasie zwrócił wzrok na mnie.
- Złapali tego faceta, który to zrobił, prawda?  spytał.
- Siedzi w areszcie - zapewniłem.
Chutsky skinął głową i przez chwilę miał minę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.
W końcu spojrzał w okno, westchnął i znów wbił wzrok w Deborę.
Dexter znany jest wszem wobec ze swojego błyskotliwego, przenikliwego intelektu,
ale dopiero przed północą wpadłem na to, że nie ma sensu siedzieć i gapić się na nieruchomą
postać Debory. Jakoś nie zerwała się na równe nogi pod wpływem skupionego, godnego
hipnotyzera spojrzenia Chutsky'ego, i jeśli wierzyć lekarzom, nie zanosiło się na to, by w
najbliższym czasie miała zrobić to czy cokolwiek innego; a w takim razie rozsądek
nakazywał, by zamiast tu tkwić, powoli zapadać się w podłogę i przeobrażać się w garbusa o
przekrwionych oczach, lepiej dowlec się do łóżka i przespać choć kilka marnych godzin.
Chutsky nie miał nic przeciwko temu; machnął tylko ręką i mruknął coś o pilnowaniu
interesu. Wytoczyłem się więc z OIOM - u w ciepłą, wilgotną noc w Miami. Była to miła
odmiana po mechanicznym chłodzie szpitala i zatrzymałem się, by powdychać zapach
roślinności i spalin. Na niebie unosił się wielki kawał złowrogiego, żółtego księżyca, i choć
chichotał pod nosem, właściwie nie czułem jego przyciągania. W ogóle nie mogłem skupić
myśli na radośnie komponującym się z nim blasku mieniącego się ostrza i szalonym tańcu
mrocznej rozkoszy, za którym powinienem tęsknić. Nie teraz, kiedy Debora leżała
nieruchomo w szpitalu. Nie sądziłem oczywiście, że byłoby to niestosowne - po prostu tego
nie czułem. Nie czułem nic prócz zmęczenia, otępienia i pustki.
Cóż, na otępienie i pustkę nic nie mogłem poradzić, Debory też nie mogłem wyleczyć,
ale przynajmniej ze zmęczeniem dało się coś zrobić.
Pojechałem do domu.
Obudziłem się wcześnie, z nieprzyjemnym smakiem w ustach. Rita była już w kuchni
i postawiła przede mną kawę, zanim zdążyłem usadowić się na krześle.
- Co z nią? - spytała.
- Za wcześnie, żeby wyrokować - odparłem. Skinęła głową.
- Zawsze tak mówią - stwierdziła.
Wziąłem wielki łyk kawy i znów wstałem.
- Lepiej sprawdzę, co u niej - powiedziałem. Porwałem mój telefon komórkowy ze
stolika przy drzwiach wejściowych i zadzwoniłem do Chutsky'ego.
- Bez zmian - poinformował głosem ochrypłym ze zmęczenia. - Zadzwonię, jeśli coś
się wydarzy.
Wróciłem do stołu kuchennego i usiadłem. Czułem się, jakbym sam w każdej chwili
mógł zapaść w śpiączkę.
- Co powiedzieli? - spytała Rita.
- Bez zmian - odparłem i zwiesiłem głowę nad kubkiem kawy.
Kilka kubków kawy i sześć naleśników z jagodami pokrzepiło mnie na tyle, że byłem
gotowy pojechać do pracy. Odsunąłem się więc od stołu, pożegnałem z Ritą i dziećmi i
wyszedłem. Odbębnię swoje jak co dzień i pozwolę, by zwyczajny rytm mojego sztucznego
życia wprawił mnie w stan syntetycznego spokoju.
Ale i w pracy nie znalazłem schronienia, na które liczyłem. Ze wszystkich stron witały
mnie współczujące, zafrasowane miny i ściszone głosy pytające  Co z nią? Cały budynek
wydawał się przesiąknięty duchem troski, korytarze rozbrzmiewały okrzykiem bojowym  Za
wcześnie, żeby wyrokować! . Nawet Vince Masuoka uległ temu nastrojowi. Przyniósł pączki
- drugi raz w tym tygodniu! - i z czystego współczucia oraz życzliwości zachował dla mnie
ten z kremem bawarskim.
- Co z nią? - spytał, podając mi pączka.
- Straciła dużo krwi - odparłem dla odmiany, żeby język nie stanął mi kołkiem od zbyt
częstego powtarzania tego samego sformułowania. - Leży na OIOM - ie.
- Ci z Jackson znają się na takich sprawach - stwierdził. - Mają na kim ćwiczyć.
- Wolałbym, żeby ćwiczyli na kimś innym - powiedziałem i zjadłem pączka.
Siedziałem na swoim krześle od niecałych dziesięciu minut, kiedy zadzwoniła do mnie
asystentka kapitana Matthewsa, Gwen.
- Kapitan chce cię natychmiast widzieć - rzuciła.
- Taki piękny głos może należeć tylko do Gwen, tego promiennego anioła -
powiedziałem.
- W tej chwili - odparła i odłożyła słuchawkę. Ja również.
Niecałe cztery minuty pózniej byłem w sekretariacie kapitana i patrzyłem na Gwen we
własnej osobie. Pracowała jako asystentka Matthewsa - kiedyś mówiło się  sekretarka - od
zawsze, a to z dwóch powodów: po pierwsze, była nadzwyczaj kompetentna, a po drugie,
kompletnie nieatrakcyjna, dzięki czemu żadna z trzech żon kapitana nie mogła się do niej
przyczepić.
Połączenie tych dwóch cech sprawiło, że i ja nie mogłem jej się oprzeć, i przy każdym
spotkaniu frywolne żarciki same cisnęły mi się na usta.
- Ach, Gwendolyn - powiedziałem. - Słodka syreno z południowego Miami.
- On czeka - odparowała.
- Nieważne - rzekłem. - Odleć ze mną, a reszta życia upłynie nam na cudownej
rozpuście.
- No już, wchodz - rzuciła i kiwnęła głową w stronę drzwi. - Jest w sali
konferencyjnej.
Zakładałem, że kapitan chce oficjalnie wyrazić współczucie, i trochę mnie zdziwiło, iż
postanowił to zrobić w sali konferencyjnej. Ale cóż, on był kapitanem, a Dexter małym
żuczkiem, więc wszedłem do środka.
Kapitan Matthews rzeczywiście na mnie czekał. Stał tuż za drzwiami sali
konferencyjnej i ledwie wszedłem, natychmiast do mnie przypadł. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •