[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ale była dorosła i nie mogła się łudzić, że jak w bajce
wszystko dobrze się skończy. Nathan powiedział
wyraznie: nie chce i nie może z nikim się wiązać. Po
zostało jej zaakceptować jego decyzję i nauczyć się
z tym żyć.
Drzwi wejściowe otworzyły się energicznie, a to zna
czyło zwykłe, że Brian właśnie wrócił do domu. Była
pewna, że za chwilę usłyszy trzask w jego sypialni, więc
miło się zdziwiła, kiedy zobaczyła go w kuchni.
- Cześć! - zawołał podekscytowany. - Nie masz
pojęcia, jaki ten stary szaman jest niesamowity!
Twarz chłopaka promieniała radością i podniece
niem. Właśnie wrócił z kolejnego spotkania z dziad
kiem Nathana.
- Nie jestem pewna, czy Joseph ucieszyłby się, gdyby
wiedział, że mówisz o nim stary". Ale myślę, że niesa
mowity" by go zadowoliło - powiedziała z uśmiechem.
Gdy Nathan kilka dni temu zaprosił Briana na wie
czór do dziadka, była co najmniej zdumiona.
Początkowo łudziła się, że może to oznacza, zmianę
zdania i próbę nawiązania z nią kontaktu. Ale kiedy
zamienił z nią tylko kilka grzecznościowych słów, zro
zumiała, że chodzi mu wyłącznie o Briana.
RS
96
Niemniej jednak to miłe, że nadał starał się pomagać
Brianowi. Zaprosił go na plemienną uroczystość, co
dało chłopcu kolejną możliwość poznania kultury
rdzennych Amerykanów i spotkania z interesującymi
i dumnymi ludzmi.
- Dużo młodzieży było na tym spotkaniu? - spytała.
- Nie bardzo. Sześciu chłopców w moim wieku
i kilka dziewczyn. I masa maluchów. Charity też była.
Wiesz, że kiedyś każde plemię Kolheeków stanowiło
osobny klan? A każdy klan to jedna rodzina i jak ktoś
chciał się ożenić, musiał iść do innego klanu i tam szu
kać sobie żony! - opowiadał zaaferowany Brian.
- Co ty powiesz? To interesujące,
- Tak! A chłopcy w moim wieku musieli już wyka
zać się przed plemieniem, że są prawdziwymi mężczy
znami. Wyruszali na wielką wyprawę, ale mogli wziąć
ze sobą tylko łuk, nóż albo toporek, do wyboru. I sami
musieli zbudować sobie szałas, polować na zwierzęta,
ale jak wrócili, wszyscy traktowali ich już jak dorosłych
mężczyzn! Mieli te same prawa i przywileje co inni
wojownicy!
Nalał soku do szklanki i upił potężny łyk, po czym
opowiadał dalej:
- Każdy z nas musiał powiedzieć, jaką broń by wy
brał i dlaczego.
- I co wybrałeś?
- Toporek. Z łuku niczego bym nie trafił, a nóż jest
za słaby, żeby porąbać nim gałęzie na ognisko albo
zbudować szałas. A toporkiem mógłbym ściąć drzewo,
a nawet walnąć zwierzę, gdyby podeszło blisko. O ile
RS
97
oczywiście byłbym wystarczająco głodny, żeby zabić
jakieś zwierzę - zakończył, marszcząc śmiesznie nos.
Gwen widziała, jak wielkim przeżyciem było to spot
kanie dla Briana i pomyślała, że ma wobec Nathana
ogromny dług. Brat już od dawna nie był tak radosny
i ciekawy świata.
- Wiesz, Gwen - zaczął zamyślony. - Chciałbym
być Kolheekiem. Fajnie by było urodzić się w ich ple
mieniu i razem z nimi dorastać. Podoba mi się to, co
robią, ich zwyczaje, wierzenia... Jak byliśmy z Natha
nem na naszej wyprawie, mówił mi, że Indianie szanują
wszystko, co żyje na ziemi. Rozumiesz, wszystko! -
podkreślił z mocą.
Zamyślił się znowu i Gwen była niemal pewna, że
wie, o czym myślał. To, co usłyszał od Nathana, zrobiło
na nim takie wrażenie, bo wreszcie zrozumiał, że nie
chodzi tylko o zwierzęta. Brian myślał o sobie! Lata
przeżyte pod jednym dachem z ojcem, który poniżał go
na każdym kroku, zabiły w nim radość życia i ufność
do świata. Dzięki kilku rozmowom i spotkaniom z kla
nem Thunderów Brian odzyskiwał to, co utracił jako
dziecko - szacunek do samego siebie i wiarę w swoje
prawo do życia i szczęścia!
Popołudniowe jesienne słońce oświetlało wszystko
złotym blaskiem, kiedy Gwen, z trudem dzwigając cięż
ką siatkę, stanęła przed biurem szeryfa.
Wiedziała, że jej plan jest ryzykowny i nie była pew
na, jak Nathan zareaguje, ale musiała tu przyjść i po
dziękować za wszystko, co zrobił dla Briana.
- Witaj, Gwen! usłyszała nagle.
RS
98
W drzwiach stanął Nathan i patrzył na nią zaskoczo
ny. Właśnie wychodził na patrol i widok Gwen kom
pletnie go zaskoczył.
Przez chwilę prowadzili uprzejmą, nic nieznaczącą
towarzyską rozmowę, wymieniali uwagi o pogodzie
i ostatnich wydarzeniach w miasteczku, ale Gwen czu
ła, jak atmosfera wokół gęstnieje od dziwnych fluidów.
Nathan też nie był na nie obojętny. Widziała, jak
mięśnie twarzy coraz bardziej mu drgają, a oddech staje
się nierówny.
- Me wiesz nawet, jaka jestem ci wdzięczna za to, co
zrobiłeś dla Briana! - odezwała się. - Tak się zmienił, od
kiedy poznał ciebie i resztę twojego klanu. Wreszcie uwie
rzył, że on również ma swoją wartość i niczym nie zasłu
żył na to, jak traktował go Robert.
- Cieszę się- odpowiedział Nathan, bawiąc się oku
larami przeciwsłonecznymi. Miałem nadzieję, że tak
się stanie. Poznał wielu wspaniałych ludzi i zaczął na
bierać pewności siebie.
- Dziękuję ci za wszystko! - powiedziała serdecz
nie. - Sama bym sobie z tym nie poradziła. Co powiesz
na kolację dziś wieczorem? - Sama nie wiedziała, jak
udało jej się wypowiedzieć to zaproszenie tak lekko.
- Gwen...- zaczął Nathan z wahaniem. - Nie
wiem, czy to dobry pomysł.
- Zwykła, przyjacielska kolacja - zachęcała go. -
Po prostu chciałabym ci podziękować. Wiem, że Brian
i Charity idą dziś znowu na spotkanie z Josephem, mo
żemy więc spotkać się i zjeść coś dobrego.
- Przyjacielska kolacja, powiadasz...
RS
99
Wiedziała, co miał na myśli, ale uprzedziła go:
- Nathan, jestem już dużą dziewczynką. Bardzo
wyraznie powiedziałeś, że nie chcesz się w nic angażo
wać, i szanuję to. Ale przecież możemy się spotkać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]