[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karain opuścił nas i znalazł się jak gdyby od razu wśród wspaniałego przepychu swojej
sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany z nogą
na kładce, z dłonią na rękojeści krysa, w pozie wojennej, i uwolniony od lęku przed ze-
wnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnym spojrzeniem zdobytą
przez siebie piędz ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa poto-
czyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając z powrotem życzenia dłu-
gich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Za-
brzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem wznieconym przez wiernych
poddanych, ale nie było nas stać na nic innego. Karain stanął w lodzi, podniósł oba ramiona i
wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli zdumieni,
niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli. Co Karain myślał...
co myśli czytelnik?
Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś
postać zbliżyła się do niego pokornie, lecz jawnie i nie była to rozżalona zjawa. Zobaczyli-
śmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym
razie, poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył
wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na
jednej, linii ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła dojrzeć granatową wstążkę u jego szyi i
białą plamkę na brązowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się
w lekkich skrętach nad szczytami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galo-
powało ciężko po zielonym zboczu; smukłe postacie chłopców wywijających kijami ukazały
się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowymi naczyniami
na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpo-
śród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł
nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesu-
nąwszy się między dwoma stromymi przylądkami zamykającymi zatokę i w tejże chwili
Karain zniknął z naszego życia na zawsze.
Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat pózniej spotkałem na Strandzie Jacksona.
Wspaniały był jak zawsze. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czer-
wona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz ale brakowało mu kołnie-
rzyka i kamizelki; wyglądał porywająco! Wrócił dopiero co do kraju wysiadł na ląd tego
samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w ludzkiej rzece. Spieszący się przechodnie
wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć
na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, po
czym, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie naj-
świeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków orientacyjnych na
morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się
26
więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą
tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle:
Czy pamiętasz Karaina?
Skinąłem głową.
Przypomniało mi go to wszystko ciągnąc twarzą tuż przy szkle... i widziałem, jak drugi
Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem spomiędzy ciemnych, gładkich rur,
która umieją leczyć tyle złudzeń. Tak, to mi go przypomniało ciągnął powoli. Czytałem
dziś rano dzienniki, walczą tam znowu. Karain tkwi w tym na pewno. Już on potrafi dopiec
tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy nadzwyczajny.
Szliśmy dalej.
Ciekaw jestem, czy też amulet okazał się skuteczny... pamiętasz, naturalnie, amulet Hol-
lisa. Jeśli był skuteczny, to nie wydano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak!
Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak... Czy wiesz,
zdaje mi się czasem, że...
Stanąłem i popatrzyłem na niego.
Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historia... rozumiesz? Czy to mu się naprawdę wyda-
rzyło?... Jak myślisz?...
Mój drogi zawołałem byłeś za długo poza krajem! Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to
wszystko.
Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zgasł między dwoma rzędami murów; zbiorowi-
sko łamanych dachów, kominy, złote litery rozpełzło po frontach domów i ciemny połysk
okien wszystko trwało zrezygnowane i ponure pod zstępującym mrokiem. Cała długa ulica,
głęboka jak studnia i wąska jak korytarz, pełna była posępnego, nieustannego ruchu. Do uszu
bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków przy wtórze rozległego szmeru o słabym tęt-
nie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Nie-
zliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły pozbawione wy-
razu twarzy, kołysały się ramiona. A ponad tym wszystkim wąski, poszarpany pasek nieba
przesłoniętego dymem rozciągał się kreto i nieruchomo między wysokimi dachami jak zbru-
kany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.
Ta a a k rzekł Jackson w zamyśleniu. Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obra-
cały się z wolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony obok swej laski, a
poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały chwiejnie po śliskim
bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo roz-
mawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa;
sznur wysokich żółtych reklam z niebieskimi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby
dziwaczne szczątki rozbitego okrętu płynące po rzece z kapeluszy.
Ta a a k powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]