[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wrócił poirytowany.
- Nie udało się - poinformował sternika. - Chciałem skom-pletować nową załogę. Ale to musi
potrwać. Trzeba będzie tu pozostać kilka dni, a tego nie miałem w planie.
- Mo\e ja się tym zajmę, jeśli pan pozwoli? - zaproponował sternik.
Chciał zejść ze statku. Landola dał mu wyraznie do zro-zumienia, \e pragnie usunąć świadków
przestępstwa. A prze-cie\ on był najniebezpieczniejszym świadkiem, bo - w przeci-wieństwie do
reszty załogi - znał poło\enie geograficzne tajem-niczej wyspy. Uświadomił więc sobie, \e \yciu
jego grozi niebez-pieczeństwo.
Landola uśmiechnął się, jakby mu kamień spadł z serca, i od-powiedział:
- To byłoby najlepiej. Zabierz ze sobą jeszcze kilku ludzi, powiedzmy czterech. I nie zapomnijcie o
broni. Z mieszkańcami wyspy nie ma \artów.
Kiedy sternik odszedł, usta kapitana wykrzywił szyderczy gry-mas.
- Ten łotr przejrzał mnie. Ale wyprowadziłem go w pole. Nigdy nie miałem zamiaru wymieniać
załogi. Lepszej nie znajdę. Te bestie mają tak nieczyste sumienia, \e zrobią wszystko, co zechcę.
Poszedł za sternikiem do jego kajuty. Ten wkładał właśnie nową marynarkę, przybraną
srebrnymi guzikami, na których wyryta była kotwica. Na małym stoliku obok le\ał rewolwer.
- Naładowany? - zapytał Landola, biorąc go do ręki.
Sternika tknęło złe przeczucie. Chwyciwszy kapitana za ramię, zawołał:
- Uwaga, kapitanie! Nie wolno \artować z tą sztuką!
- Ani mi w głowie \arty!
100
Pociągnął za cyngiel. Kula przeszyła oko i utkwiła w mózgu. Padł martwy. Kapitan skoczył na
pokład i wszczął alarm.
- Sternik się zranił! Obchodził się nieostro\nie z bronią!
Cała załoga zbiegła na dół i stwierdziła, \e sternik nie \yje. Kto teraz zostanie jego następcą?
Niejeden miał na to chrapkę. Trupa wpakowano do worka i wrzucono do wody.
W ten sposób Landola pozbył się głównego świadka, który dzięki fachowym wiadomościom
\eglarskim mógłby odnalezć samotną wyspę. Ponownie zwołał załogę i oświadczył, \e teraz
dopiero przystępuje do dzieła na wielką skalę.
- Uwa\ają nas za zwykłych kupców, i niech tak będzie. Dopiero z biegiem czasu dowiedzą się
prawdy. Dlatego trzymajcie język za zębami i miejcie się na baczności.
Landola dobrze traktował załogę. Pozyskał ją całkowicie dla swego pirackiego procederu. Jeszcze
przez kilka lat niepokoili wybrze\a morskie, a\ wreszcie zdobyte krwią bogactwo pozwoliło mu na
wycofanie się z interesu.
Pantera Południa
Podczas gdy Enrique Landola wiózł swych jeńców przez Ocean Spokojny, aby skazać ich na
najgłębszą samotność i zapomnienie, najbli\si wypatrywali ich niecierpliwie. Lord Dryden i Amy
daremnie czekali w Meksyku na jakiekolwiek wieści od Mariana. Nawet Pablo Cortejo i córka
jego Josefa nie mieli pojęcia o losie swych wrogów.
Mijały bez wieści tygodnie, miesiące. W Meksyku toczyła się między partiami walka o władzę.
Normalne \ycie uległo zakłóceniu. O stałej komunikacji nie mogło być mowy.
Prezydent Herrera, zwalczany przez Juareza, ustąpił w roku I85o. Jego następcy rządzili bardzo
krótko. Skazany niegdyś na banicję wybitny działacz partyjny Santa Anna powrócił w roku i853 z
wygnania, lecz zaledwie ujął ster rządów w swe ręce, został powtórnie obalony i znowu musiał
uciekać za granicę. Obalił go Juan Alvarez - równie\ jak Benito Juarez Indianin - którego ze
względu na krwawe czyny, jakimi się wsławił, zwano Panterą Południa.
Alvarez, człowiek okrutny, lecz gorący patriota, zło\ył dobrowol-nie prezydenturę w roku I855, a
miejsce jego zajął Ingacio Comonfort. Za jego rządów Juarez został ministrem spraw wewnę-
trznych i prezydentem Najwy\szego Trybunału, tym samym wiceprezydentem republiki.
Przeciwnikiem Comonforta był gene-rał Miguel Miramon, który pózniej zdradził kraj przechodząc
na stronę cesarza Maksymiliana.
Był rok t85~. Minęło dziwięć lat od czasu, gdy Sternau, Mariano i Unger opuścili Meksyk.
Od północy przybył do stolicy jakiś jezdziec okryty kurzem.
102
Widocznie odbył długą, ucią\liwą drogę. Za nim jechało kilkunastu vaquerów, znacznie młodszych
od niego. Podobnie jak ich przywód-ca, uzbrojeni byli od stóp do głów. Prowadzili ze sobą muła,
który dzwigał starannie opakowany ładunek, niedu\y, ale bardzo cię\ki. Mę\czyzna, jadący
przodem, minął kilka ulic i zatrzymał się przed pałacem Najwy\szego Trybunału. Tam zsiadł z
konia i zapytał odzwiernego, czy mo\e mówić z ekscelencją Benito Juarezem. Odzwierny obrzucił
przybysza lekcewa\ącym spojrze-niem i odpowiedział:
- Dla seniora go nie ma.
- Dlaczego to?
- Czy rozkazał panu, abyś dzisiaj do niego przyjechał?
- Nie.
- Musi pan więc czekać. Bez meldowania przyjmuje tylko przyj aciół.
- W takim razie mnie przyjmie z pewnością.
Słowa te spowodowały, \e słu\ący zmienił ton.
- Jak się senior nazywa? - zapytał uprzejmie.
- Pedro Arbellez. Jestem właścicielem hacjendy del Erina.
- Ach tak, to co innego. Niech pan wybaczy, ale pański wygląd wprowadził mnie w błąd. Muszę
chronić mojego pana przez zbyt licznymi wizytami. Cały świat chce z nim mówić, bo tylko u
niego mo\na znalezć sprawiedliwość. Niech senior wejdzie, a słu\ba zatrzyma się na
dziedzińcu.
Vaquerzy wjechali na podwórze. Odzwierny zaś zaprowadził Arbelleza do przestronnego pokoju,
który miał tylko jedno okno. Wisiały tam dwa hamaki. Na stole stały przybory do pisania i le\ał
stos papierów. W jednym z hamaków siedział Benito Juarez, najwy\szy sędzia kraju. Podniósł się
na widok gościa i rzekł:
- Witaj, senior Arbellez. Nie widziałem pana od dziewięciu lat, kiedy to dałem panu w dzier\awę
hacjendę Vandaqua. Co mi senior rzynoś~?
- Czynsz dzier\awny, senior. Oprócz tego mam do pana wielką prośbę.
- Czy to sprawa osobista?
- Nie. Przychodzę do seniora jako do sędziego.
- Zostanie pan wysłuchany, ale najpierw muszę załatwić sprawę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]