[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Opowiedz.
Sam oparł łokcie na stole i zaczął:
- Dzieciakowi spodobał się pomysł noszenia munduru.
Według niego można na to podrywać panienki.
Kiwnęła z namaszczeniem głową, ale wargi drżały jej
w powściąganym uśmiechu.
- Mówię teraz w imieniu moich koleżanek, panienek.
Gość ma sporo racji.
Uniósł ciemne brwi.
- Zapamiętam to sobie. W każdym razie - ciągnął dalej
- chłopak marzył o mundurze. Chciał też mieć pewność, że
przekażemy jego sierżantowi od musztry, iż nie przepada za
wczesnym wstawaniem.
- %7łartujesz?
- Wcale - odparł szczerząc zęby w uśmiechu. - Pan Re-
krut domagał się gwarancji, że nie będzie musiał wstawać
przed dziewiątą. Poprosił mnie jeszcze, żebym wpisał w jego
papiery, że nie bardzo lubi chodzić, więc wolałby być od razu
przypisany do dżipa.
- Pewnie bardzo ci się to spodobało - powiedziała Mi-
chelle, wyobrażając sobie reakcję Sama.
- Owszem. To był doskonały kandydat.
- I co mu powiedziałeś?
- Powiedziałem mu, że jeśli zależy mu na tego rodzaju
S
R
wojskowej karierze, powinien wstąpić do marynarki wojen-
nej, a nie do piechoty morskiej.
Oboje parsknęli śmiechem. Ten dzwięk był jak łagodny,
czysty deszcz po długim okresie suszy.
- Brakowało mi tego - przyznał cicho.
Uśmiech Michelle z wolna zbladł. Spojrzała prosto w te
jego zielone oczy. Wiedziała, że powinna wyjść. I to szybko,
zanim zrobi coś głupiego. Na przykład wyciągnie do niego
ręce i poprosi, by wziął ją w ramiona. Lecz jednocześnie nie
była w stanie wyjść.
- Mnie też ciebie brakowało, Sam - powiedziała.
- Wyobrażałem nas sobie w takiej sytuacji, z gromadką
dzieci biegających po domu.
- Wiem - powiedziała cicho. - Zawsze wiedziałam, że
bardzo chcesz mieć rodzinę.
- Obiecałem sobie, że o to nie zapytam...
- Więc nie pytaj - weszła mu szybko w słowo. - Nie
oglądaj się za siebie.
- Tylko to mamy, Michelle - oznajmił łagodnie. - Nie
mamy wspólnego teraz, a dziesięć lat temu powiedziałaś, że
nie ma przed nami przyszłości. Mamy tylko przeszłość.
- W takim razie nie mamy zupełnie nic.
Zerwała się od stołu. Wcale się nie zdziwiła, że on też
wstał.
Położył dłoń na jej ramieniu. Poczekał, aż podniosła na
niego wzrok.
- Nie rób mi tego.
- Czego?
S
R
- Nie trzymaj się ode mnie na dystans.
- Sam, to niczego nie rozwiąże.
Cokolwiek zamierzała powiedzieć, nie powiedziała tego, bo
nagle ktoś zapukał do drzwi. Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
Sam się nachmurzył, pokręcił głową. Był wściekły. Puścił
ją i ruszył w stronę drzwi. Otworzył je, przez chwilę z kimś
rozmawiał przyciszonym głosem. Chwilę pózniej wrócił do
salonu. W ręce trzymał urzędową kopertę.
- Co to? - zapytała, obchodząc stół dookoła i podcho-
dząc do niego.
- List polecony - odpowiedział, nie odrywając wzroku
od koperty. - Z jakiejś kancelarii prawnej.
Spojrzał na nią. W jego oczach dostrzegła zaniepokojenie.
- Otwórz.
- Tak, trzeba otworzyć.
Rozerwał kremowy papier i wyciągnął ze środka list. Roz-
winął go, przeczytał raz, potem drugi. Gdy podniósł na nią
wzrok, zobaczyła targające nim emocje, z których najsilniej-
sza była czysta furia.
- Co to jest?
Serce biło jej w oszalałym tempie, żołądek podskoczył do
gardła. Wzięła od niego list, chociaż dobrze wiedziała, że to
nie jej sprawa.
Tymczasem on streścił go jednym zdaniem:
- Rodzice Dave'a, dziadkowie blizniaczek, zamierzają wy-
stąpić o przyznanie im praw do opieki nad dziewczynkami.
S
R
ROZDZIAA DZIESITY
- Nie mogą tego zrobić - powiedziała Michelle. Przeczy-
tała uważnie dokument, po czym podniosła wzrok na Sama.
- Prawda?
- Najwyrazniej uważają, że mogą - wydusił przez zaciś-
nięte zęby.
Spojrzała w stronę ciemnego holu prowadzącego do po-
koju, w którym bawiły się dwie małe dziewczynki, zupełnie
nieświadome tego, że ich świat właśnie zatrząsł się w posa-
dach. Wolno odwróciła głowę. Opadła na najbliższe krzesło.
- Po prostu nie mogę w to uwierzyć - powiedziała cicho.
- Ja też.
Krążył po pokoju jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce
i zastanawiał się.
Czuła emanujący z niego gniew. Wściekłości towarzyszy-
ła również frustracja. Obawa. Trudno się było dziwić.
Michelle dobrze wiedziała, jak bardzo zżył się
z blizniaczkami w ciągu tych kilku tygodni. Zdawała sobie
sprawę, ile dziewczynki dla niego znaczą. I ile znaczą dla
niej samej.
- Co zamierzasz zrobić?
Spojrzał na nią przelotnie.
S
R
- Sam nie wiem.
- No, cóż - zaczęła stanowczym tonem, ściskając papie-
ry, które wciąż trzymała w ręce. - Nie możesz pozwolić im
zabrać dziewczynek.
- Tego nie musisz mi mówić.
W jego głosie słychać było gniew. Aż się dławił od targa-
jących nim emocji.
- W takim razie musisz mieć jakiś plan.
- No, tak, ale pewnie na ułożenie planu będę potrzebował
więcej niż dziesięć sekund - warknął z sarkazmem.
- Hej, ja jestem po twojej stronie, pamiętasz?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]