[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Jest tu pani z Frankiem?
- Nie z Frankiem. Zostałam zatrudniona w charakte­
rze jego pielęgniarki, ale okazało się, że to dowcip. Jestem
tu tylko do czasu... Zaraz, zaraz... Przecież mogłam odle­
cieć tym helikopterem!
Osłaniając dłonią oczy od słońca, spoglądała na maszy­
nę, która znikała za horyzontem. A potem znów skiero­
wała spojrzenie na nowo przybyłego.
- Mike. Czy może Dane?
- Słucham? - spytała zdezorientowana.
- Jeżeli ktoś wyciął Frankowi jakiś numer, to albo Mike,
albo Kane. - Kiedy się nie odezwała, znów uśmiechnął się
szeroko i wyciągnął do niej rękę. - Julian Wales. Asystent
Franka. A raczej wyjątkowo hojnie opłacany chłopiec na
posyłki. A pani?
Pozwoliła, by przytrzymał jej rękę w swej ciepłej dłoni
dłużej niż to konieczne.
•: - Miranda Stowe. Randy. Jestem pielęgniarką, ale tutaj
głównie pełnię funkcję kucharki.
75
Posłał jej takie spojrzenie, że aż się zarumieniła.
- Jeżeli któregoś dnia legnę złożony niemocą, natych­
miast panią zatrudnię.
Zapewne powinna mu w tym momencie powiedzieć,
że nie jest tego rodzaju kobietą, ale, prawdę powiedziaw­
szy, jego adoracja sprawiała Randy wielką przyjemność.
Wczoraj propozycja małżeńska, dzisiaj uroczy flirt - cał­
kiem nieźle jak na kobietę w jej wieku.
W końcu udało jej się wyswobodzić dłoń z uścisku.
- Pan Taggert jest w środku. A ja smażę naleśniki z po­
ziomkami na śniadanie.
- Wspaniała kobieta, która na dodatek potrafi gotować.
Czy przypadkiem nie zechciałaby pani zostać moją żoną?
Czując się jak osiemnastolatka, Wybuchnęła śmiechem.
- Już pan Taggert złożył mi taką samą propozycję. -
Kiedy zdała sobie sprawę, że powiedziała to głośno, zdję­
ło ją przerażenie. - To znaczy...
Nie miała pojęcia, jak powinna teraz zareagować, szyb­
ko więc okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi,
tymczasem Julian wpatrywał się w nią okrągłymi ze zdu­
mienia oczami.
Frank nie pofatygował się, by go powitać, ale Julian już
dawno temu się nauczył, że nie powinien oczekiwać po­
dobnych uprzejmości. Frank okazywał swą wdzięczność
za lata poświęceń Juliana, wypłacając mu co miesiąc sze-
ściocyfrową pensję.
Nie zamieniwszy ani słowa z szefem, Julian uwolnił się
od dyplomatki, otworzył ją i podał Frankowi.
- Przykro mi, ale wydałem dyspozycję, żeby helikop­
ter przyleciał po mnie dopiero za dwa dni - oznajmił. -
Chciałem trochę powędkować. Nie wiedziałem, że masz
gościa. Jeżeli miałbym wam przeszkadzać, natychmiast
wrócę do Denver.
Zatopiony po uszy w papierach, Frank nawet nie pod­
niósł oczu.
76
- Całe dwa dni wolności!
na siedzenie w domu.
Chwyciła za talerz i z radosnym uśmiechem wyszła ra-
zem z nim przed chatę. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że
Frank spogląda za nimi zamyślonym wzrokiem.
- Zamknę drzwi, żebyśmy ci nie przeszkadzali -
Oznajmiła, a kiedy gniewnie ściągnął brwi, ogarnęła ją nie­
zrozumiała fala wesołości.
Julian położył talerz na pniaku, po czym zdjął krawat
i marynarkę.
- Alleluja! - wykrzyknął, rozpinając kołnierzyk koszuli.
- Możesz spać na kanapie.
- Dziękuję, sir - odparł Julian, mrugając wesoło do Ran-
dy, która właśnie nakładała mu wielką porcję naleśników.
- A czy ty już jadłaś, Randy? - Kiedy pokręciła prze-
cząco głową, powiedział: - Może więc zjesz razem ze mną
na dworze? W tak piękny poranek szkoda marnować czas
Chwycił talerz w rękę, sam usiadł na pniu, po czym
spojrzał znacząco na Randy.
- Z powodzeniem zmieścimy się tu we dwoje.
Może nie należało tego robić, usiadła jednak obok Ju­
liana, rozkoszując się bijącym od niego ciepłem.
- Czy Frank naprawdę poprosił cię o rękę? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •