[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cymmerianin runął na kolana.
Podłoga nie dawała jednak ochrony. Iście szatański układ łańcuchów sprawił, \e wysokość, na której
kołysały się gongi, była zmienna. Instrumenty czasami zgrzytały o kamienne płyty posadzki, dosięgając nawet
najodleglejszych zakątków komnaty. Co gorsza, łańcuchy poruszały tak\e wiszącymi pod sklepieniem
lampami, zataczającymi długie, płomieniste łuki. Na głowę uwięzionej w komnacie ofiary spadał deszcz
gorącej oliwy, a zmienność światła i cienia całkowicie uniemo\liwiała ocenę prędkości i kierunku kołyszących
się gongów. Komnata stała się piekłem huku i brzęku, podskakujących cieni, zgrzytu metalu o kamień. Ka\dy
nowy dzwięk ostrzegał przed zabójczym ciosem któregoś z wibrujących gongów. Ale niczego nie mo\na było
przewidzieć. Sytuacja co chwila zmieniała się bez ostrze\enia.
Pośród tego chaosu pełzał Conan. Przyciskał się do podłogi, nie ośmielając się ju\ więcej zasłaniać
sobie uszu. Sunął ostro\nie jak ślimak, rozpłaszczając się na posadzce lub dając nura w bok, gdy jakiś
szaleńczy dysk groził mu unicestwieniem. Dotarłszy wreszcie na środek sali, uchylił się przed wirującym
gongiem, którego dzwięk opadł od pisku do jęku, gdy metalowa powierzchnia otarła się o ludzkie ciało.
Conan dosłyszał przerazliwe dzwonienie. Rozejrzał się wokół. Słoneczny dysk, zawrócony gwałtownie ze
swego kursu przez łańcuch bijaka, obrócił się i szerokim łukiem ruszył ku swej ofierze. Nim Cymmerianin
zdą\ył zareagować, dysk był ju\ nad nim. Wypolerowana, błyszcząca powierzchnia musnęła go delikatnie jak
pieszczota kochanki i dzwięczący pocisk poleciał dalej.
Solennie ślubując bogom nie zaprzepaścić tej szansy, Conan popełznął po porysowanej, pokaleczonej
podłodze. Cię\ko dysząc, posuwał się naprzód, mimo powracającego bólu. Zdawał się zarówno na wzrok jak
i słuch, próbując ocenić prędkość i kierunek ruchu ka\dego z gongów po sposobie, w jaki dzwięk wibrował
mu w uszach i wnętrznościach. Na ka\de trzy skoki do przodu musiał wykonać dwa w tył. Desperacko
wypatrywał rozbłysków światła dr\ącego na zasłonie u końca pokoju. Mając wreszcie mo\liwość dopadnięcia
celu, nie wiedzieć czemu na moment zawahał się. W tej sekundzie dwa kołyszące się na boki gongi zderzyły
się tu\ przed nim, mia\d\ąc powietrze w miejscu, gdzie powinna właśnie znajdować się jego głowa.
Zderzenie zmieniło kierunek ruchu dysków. Conan postanowił zaryzykować. Skoczył na jeden z kręcących się
gongów, schwycił się łańcucha i przywarł doń, wirując szaleńczo wraz z instrumentem, ale te\ kierując się
wraz z nim na drugi koniec pokoju. Tu pęd powietrza cisnął go na przed chwilą jeszcze nieosiągalne drzwi.
Dysząc i charcząc, Conan wymacał zamknięcie i otworzył je jednym pociągnięciem. Pospiesznie, by
uniknąć zmia\d\enia ostatnim uderzeniem gongu, zanurkował przed siebie i upadł po drugiej stronie progu.
X
Krew i lotos
Ocknął się w ciszy, która grzmiała w jego uszach jak najpotę\niejsza katarakta rzeki Styks. Była to
jednak prawdziwa cisza, bez śladu dzwonienia i dudnienia, jakie pozostawił za sobą w owalnym pokoju. Ile
czasu upłynęło od ustania tego hałasu? Ile czasu le\ał tak skulony i otumaniony w niemal zupełnej
ciemności? Na te pytania nie mogła mu dać odpowiedzi pogrą\ona w półmroku komnata. Wyglądała na
zadymioną, wypełnioną tajemniczym promieniowaniem. Mogły tu czyhać nowe zagro\enia, ale Conan
niewiele o to dbał.
Podciągnąwszy się do pozycji siedzącej, wydobył z kieszeni słoiczek z maścią lotosową. Powtórzył
Strona 43
Carpenter L. - Conan Bohater
kurację, która doprowadziła go a\ tutaj. Namaścił szyję, udo. Posmarował tak\e okolice uszu, pragnąc
zapobiec skutkom przerazliwego huku gongów. Tym razem balsam nie przyniósł \adnej widocznej ulgi.
Conan czuł się sflaczały i znu\ony. Ledwie starczało mu woli, by zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Jednak
kiedy wreszcie stanął o własnych siłach, stwierdził \e noga znowu mo\e mu słu\yć za oparcie. Pociągając
nią, ruszył przed siebie. Tym razem nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem drzwi za swymi plecami.
Drugi kraniec komnaty pozostawał niewidoczny w zadymionym półmroku. Opary zdawały się wznosić z
podłogi, z miseczek lub kadzielnic. Czerwonawy \ar delikatnie oświetlał rozszerzające się, falujące kolumny
dymu. Conan domyślał się, \e musiały one znajdować jakieś ujście w ciemności nad jego głową, gdy\ inaczej
powietrze w pokoju nie nadawałoby się do oddychania. Mimo to nozdrza mrowiły od gryzącego zapachu
palonego drewna i ró\nych aromatycznych substancji. To nie lotos, ocenił Conan, w ka\dym razie nie tylko
lotos.
Skierował się ku najbli\szej grupie kadzielnic. Wydawało mu się, \e coś dojrzał pośród nich. Gdy się
zbli\ył, łzy rozmyły mu ostrość widzenia. Głowa zaczęła cią\yć. Cymmerianin był bliski utraty świadomości.
Zatrzymał się pośród smukłych kolumn dymu i spróbował rękami oczyścić powietrze przed twarzą. Teraz
mógł ju\ posuwać się naprzód. Zastygł jednak na widok groteskowego kształtu, oświetlonego przez \ar. Na
posadzce le\ało ciało zdeformowane torturą łamania bambusową ramą.
Mę\czyzna, niegdyś wspaniałej postury, teraz wyglądał przera\ająco. Nie pozostał \aden skrawek
odzie\y, by zakryć jego zbrukaną godność. Conan widział śmierć zadawaną w taki sposób przez wojowników
Hwong, znęcających się nad turańskimi jeńcami. Gruby jak udo konar ciernistego drzewa thungee
prostowano za pomocą kąpieli w solance. Następnie przymocowywano go do skośnej ramy, a drugi koniec
podwiązywano od tyłu do szyi ofiary. W miarę jak drewno wysychało, powracając do swej naturalnej
krzywizny, kolczasta kora wbijała się w plecy nieszczęśnika. Jednocześnie głowa torturowanego była
systematycznie odginana, dopóki zale\nie od szczęścia nie został on uduszony lub nie pękł mu kark.
W tym wypadku, jak zgadywał Conan, obsuszanie kolczastego drąga przyspieszyło ciepło \arzących się
płomieni, jeśli rzeczywiście tortury dokonano tutaj. W ka\dym razie był to straszliwy koniec i powolne konanie.
Oglądając zniekształcone ciało, Cymmerianin uświadomił sobie nagle, \e wygląd zwłok nie został
spowodowany wyłącznie słabością oświetlenia. Pochyliwszy się ni\ej, przyjrzał się okopconej, zakrwawionej
skórze. Nie miała odcienia \ółtego ani śniadego, tylko znacznie rzadziej występujący w tych stronach -
czarny. Z miejsca gdzie Conan stał, twarz ofiary, odchylona ostro do tyłu za brzeg ramy, była niewidoczna.
Pełen złych przeczuć Cymmerianin powlókł się sztywno wokół narzędzia tortur. Teraz ujrzał wyraznie
zamordowanego. Rysy, choć obrzmiałe i zniekształcone, potwierdziły jego najgłębsze obawy. Nie miał ju\
\adnych wątpliwości. U jego stóp le\ał martwy Jurna. Nie wierząc własnym oczom, Conan wyciągnął rękę i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]