[ Pobierz całość w formacie PDF ]

trzcinowym rusztowaniem zbudowanego z tyczek szałasu. W środku przez dymnik widać było
kawałek błękitnego nieba. Nieprawdopodobnie piękną postacią była kobieta o brązowych
włosach i śniadej skórze. Wydała się Conanowi znajoma, chociaż jej rysy były odmienne niż u
jakiejkolwiek ze znanych mu ras.
Trudno byłoby powiedzieć, że strój kobiety wydał się Cymmerianinowi obcy, był bowiem
nader skąpy. Składało się nań parę wplecionych we włosy ozdób - przeważnie wyciętych z
jasnego drewna ptasich sylwetek, trzy spływające na nagie piersi naszyjniki ze starannie
wypolerowanych kawałków kości oraz opinający talię zręcznie spleciony rzemienny pas,
podtrzymujący nieco większą i jeszcze kunsztowniejszą przepaskę tuż pod pępkiem.
Ozdoby tylko podkreślały urodę zdrowej, dojrzewającej dziewczyny o pełnych, opalonych
piersiach oraz rozkosznie zaokrąglonych biodrach, brzuchu i udach. Dołki i wypukłości jej
oblicza były nie mniej godne podziwu. Mógł przyjrzeć się tej twarzy dokładniej, ponieważ
kobieta klęczała nad nim, oszołomionym z wrażenia Conanem. Cechował ją charakterystyczny
dla dziewcząt z Północy zdecydowany zarys szczęk, śniada skóra, ciemnobrązowe włosy i
zielone jak u kota oczy, typowe dla piękności z królestw hyboriańskiego Południa, oraz ślad
delikatnych, pociągłych rysów, zdradzający pokrewieństwo ze wschodnimi ludami. Połączenie
to sprawiało, że oblicze przypatrującej się spokojnie Conanowi tajemniczej nieznajomej
stanowiło nieskończenie fascynujący zbiór zaskakujących zagadek. Kobieta nachyliła się
bliżej, przez co jej ozdoby - dzieło ludzkich dłoni oraz te, w które wyposażyła ją natura -
zakołysały się tuż nad twarzą bezwładnego Cymmerianina. Poczuł jej zapach - i znowu miał
wrażenie, że sobie przypomina, gdzie poczuł go wcześniej. Przez chwilę przed oczami
przemknął mu obraz leśnej polany. Poczuł, jakby wbijano mu w skroń rozpaloną do białości
igłę, wyczerpane gorączką ciało przeszyły nowe dreszcze.
Kobieta chwyciła go za głowę, przycisnęła kciukami policzki i zmusiła do rozchylenia ust.
Wcisnęła mu do gardła coś mokrego i gorzkiego. Conan szarpnął się, jednak nie był w stanie
wykrzesać z siebie dość sił, by się wyrwać. Zdołał jedynie wypluć to, co wsadziła mu do ust.
Kobieta odsunęła się od niego gwałtownie. Na jej twarzy malowała się mieszanina
niemożliwych do przeniknięcia emocji.
- Juwala! - zawołała.
Pogrążony w otępiającym wyczerpaniu Conan pomyślał z rezygnacją, że za chwilę do chaty
wpadnie jakiś zwalisty osiłek, noszący takie właśnie imię. Kobieta odwróciła się niecierpliwie i
sięgnęła do kosza przy wejściu. Wyjęła garść wiotkich, zerwanych z korzeniami szarozielonych
ziół, odwróciła się do swego podopiecznego i potrząsnęła nimi przed jego twarzą.
- Juwala! Juwala! - powtórzyła kategorycznie.
Conan z wysiłkiem przypomniał sobie, że tak nazywane przydrożne zioło
wykorzystywano w porze kwitnienia jako lekarstwo. Najwidoczniej kobieta włożyła mu do ust
macerowane, wilgotne jeszcze liście. Nie chciała go otruć, podsuwała mu jedynie ludowy lek o
wątpliwej wartości. Gdy podniosła mokrą kulkę z ziemi i powtórnie wepchnęła mu między
wargi, żuł ją bezradnie przez chwilę, a potem bez powodzenia próbował przełknąć. Udało się
to dopiero wtedy, gdy kobieta chochlą z wydrążonej dyni wlała mu w usta obfitą ilość wody.
Wówczas Conan uwierzył w jej dobre intencje. Spędzała długie godziny na opiekowaniu
się powracającym do zdrowia Cymmerianinem. Nazywała się Songa, miała pogodną naturę,
bez skrępowania traktowała jego fizyczną niemoc oraz ropiejące rany -
1 zdumiewająco dobrze znosiła słabe klepnięcia i podszczypywanie, na które pozwalał
sobie, gdy się nad nim nachylała. Dopiero gdy szybko odzyskujący siły barbarzyńca starał się
przycisnąć ją do siebie, karciła go za to celnie wymierzonym szturchnięciem łokcia lub kolana,
oblaniem zimną wodą lub walnięciem garnkiem po głowie. Nawet wówczas była miła i
pogodna. Widocznie trudy opieki nad Cymmerianinem sprawiały jej przyjemność; dowodziły
tego długie popołudnia, jakie przesiadywała z wdzięcznie podciągniętymi pod brodę kolanami
tuż poza zasięgiem dłoni Conana. Przy okazji uczyła go różnych prostych wyrazów w swoim
języku.
Rany Cymmerianina budziły jej szacunek, bo wiedziała, że zadał je jakiś potężny zwierz.
Pokazała Conanowi z mieszaniną dumy i zawstydzenia białe, równoległe blizny na kostce i
udzie - dzieło górskiego kota.
Pozostali członkowie rodu czy też plemienia pozwalali Sondze opiekować się rannym
nieznajomym. Co jakiś czas wysoki, muskularny mężczyzna o podobnych rysach twarzy, ale
mniej dobroduszny, zaglądał do chaty. Nigdy nie przeszkadzał, co najwyżej pomrukiwał.
Conan dowiedział się ze strzępów rozmowy, że człowiek ten miał na imię Aklak.
Tam, gdzie trafił Conan, mieszkało co najmniej dwudziestu ludzi. Cymmerianin domyślał
się tego na podstawie dobiegających do niego odgłosów rąbania drewna, oprawiania zwierzyny
i innych zajęć oraz rozmów i chóralnych śpiewów, rozlegających się w ciągu dnia. Kiedy
usiłował wypytać o to Songę, kreśląc palcem na ziemi obok swego posłania proste figurki
ludzi, kobieta ochoczo recytowała nie kończącą się listę trudnych do zapamiętania imion: Orpa,
Emda, Urga, Ekdus, Amawak, Poliwak, Fnan. Jednak miała niejakie kłopoty z orientowaniem
się w liczbach wyższych od pięciu. Cymmerianin podejrzewał, że udaje tak, by nie wyjawić
obcemu mężczyznie zbyt wielu informacji o swoim plemieniu. Kiedy z kolei Songa próbowała
wypytać Conana o jego lud, barbarzyńca był jedynie w stanie machać ręką nad głową, mając na
myśli to, że pochodzi z daleka, spoza lasów i gór. Próbował wyjaśniać dalej, wydając szumiący
odgłos przez zęby i wykonując falujące gesty dłonią. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •