[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Murilo, na co Nabonidus skinął głową i ruszył w stronę wyjścia.
Jakaś ulotna zmiana w pochyleniu głowy kapłana zwróciła uwagę Murila...
Stojący w drzwiach Nabonidus odwrócił się nagle z odmienioną twarzą: oczy zalśniły
mu triumfalnym blaskiem, a okrutne usta wykrzywił bezgłośny śmiech:
- Tacy sami łajdacy - w głosie brzmiała nuta drwiny. - Lecz nie tacy sami głupcy!
Głupcem jesteś ty, Murilo!
- Co masz na myśli - młody szlachcic uniósł stopę, chcąc ruszyć z miejsca.
- W tył! - głos Nabonidusa ciął jak bicz. - Jeszcze krok, i zniszczę was!
- Có\ to za zdrada? - krzyknął Murilo. - Wszak przysięgałeś...
- Przysięgałem, \e nie opowiem królowi dykteryjki o tobie; nie przysięgałem, \e nie
wezmę spraw w swoje ręce, gdy nadarzy się po temu sposobność. Zali myślisz, \e mógłbym
przepuścić taką okazję? W normalnych okolicznościach nie odwa\yłbym się zabić cię bez
błogosławieństwa króla, ale o tym, co się zaraz tu stanie, nikt się nie dowie - traficie do kadzi
pełnej kwasu, razem z Thakiem i nacjonalistycznymi głupcami, i wszelki ślad po was zginie.
Có\ to była dla mnie za noc! Jeślim nawet stracił cenne sługi, to zarazem pozbyłem się
groznych nieprzyjaciół. Stójcie! Jestem na progu i nie mo\ecie mnie dopaść, nim szarpnę za
linę, by was posłać do piekieł! Prawie ka\da komnata w mym domu jest pułapką - nie szary
lotos tym razem, a coś równie skutecznego: a więc, Murilo, ty głupcze...
...zbyt szybko, by wzrok mógł nadą\yć, Conan schwycił stołek i cisnął nim; Nabonidus
instynktownie poderwał ramię - lecz nie zdą\ył: cię\ki pocisk dosięgnął jego czaszki.
Czerwony Kapłan zachwiał się i padł twarzą naprzód, a dookoła jego głowy szybko
poczęła się tworzyć ciemno-purpurowa kału\a.
- Jego krew była jednak czerwona - mrukną Conan.
Murilo poczuł, jak uginają się pod nim kolana - nagła ulga odebrała mu siły i musiał się
wesprzeć o stół, by nie upaść; dr\ącą rozcapierzoną dłonią ogarnął ociekające potem trwogi
włosy. Słabym głosem powiedział:
- Zwita - uchodzmy stąd, zanim dopadnie nas jakaś nowa wra\a siła. Jeśli uda nam się
wspiąć na mur zewnętrzny tak, by nikt tego nie zauwa\ył, nie padnie na nas podejrzenie
w związku z wydarzeniami tej nocy - pozwólmy gwardii, by sama dopisała wytłumaczenie
całej tej historii.
Dreszcz przebiegł przez ramiona Murila, kiedy spojrzał na pławiące się we krwi ciało
Nabonidusa.
- Był jednak głupcem - gdyby nie zatrzymał się, by z nas szydzić...
- Hm - rzekł spokojnie Conan. - Spotkał go koniec pisany - prędzej czy pózniej -
ka\demu łajdakowi. Mam ochotę splądrować ten dom, ale zniknijmy stąd lepiej.
Kiedy wymknęli się ju\ z ogrodu spowitego oparami rozświetlanymi przez wstający
świt, odezwał się Murilo:
- Czerwony Kapłan odszedł w ciemności zaświata, moja przyszłość tedy w tym mieście
w ró\owych jawi się kolorach i nie muszę się ju\ niczego obawiać. Ale có\ będzie z tobą,
przyjacielu? Nie przycichła jeszcze sprawa kapłana z Labiryntu, więc...
- I tak znudziło mi się ju\ to miasto. - Szeroki uśmiech rozpromienił twarz Conana. -
Gadałeś coś o koniu, co ma czekać w Szczurzej Norze; ciekawym sprawdzić, jak szybko ten
rumak zdoła mnie zanieść do sąsiedniego królestwa. Wiele jeszcze gościńców chcę
przemierzyć, zanim odejdę drogą, którą Nabonidus podą\ył dzisiejszej nocy.
CRA LODOWEGO OLBRZYMA
(Przeło\ył: Stanisław Czaja)
Na Murilowym rumaku, pełen ciekawości świata, dotarł Conan do poło\onego na
wschodzie Turanu i jako najemny \ołnierz wstąpił do słu\by w armii króla Yildiza. Niemałe
przecie\ umiejętności wojenne wzbogacił tam o kunszt jazdy konnej i strzelania z łuku,
a rozmaite misje pozwoliły mu poznać dziedziny tak egzotyczne jak Meru, Vendhya, Hyrkania i
Khitai. Nieporozumienie z przeło\onymi spowodowane, jak głosiły plotki, miłosnym
temperamentem Conana, sprawiło, \e po dwóch latach słu\by zdezerterował Cymmeryjczyk z
armii turańskiej i powrócił w rodzinne strony. Wnet, wespół z grupą Aesirów, ruszył do
Vanaheimu, by nieco obłuskać wra\ych Vanirów...
Zamarł w oddali szczęk mieczów i toporów; umilkły wrzaski masakry; cisza legła na
splamionym krwią śniegu. Zimne, wyblakłe słońce, które tak oślepiająco miotało swe
promienie z lodowców i zaśnie\onych równin, teraz krzesało iskry z pogiętych pancerzy
i połamanych brzeszczotów tam, gdzie le\eli zabici. Martwe dłonie wcią\ zaciskały się na
rękojeściach; okryte hełmami głowy, odrzucone w spazmie agonii, ponuro zadzierały rude
i złociste brody, jakby w ostatnich modłach do Ymira Lodowego Olbrzyma, boga ludu
wojowników.
Ponad zakrwawionymi zaspami i opancerzonymi ciałami poległych patrzyło na siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •