[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drodze też są doskonałe. Bez nich człowiek nie odczułby potem prawdziwej
rozkoszy deszczu, boskiego smaku wody i życiodajnej słodyczy mleka. Zwierzę nie
umiałoby się cieszyć soczystą trawą, upajać zapachem łąki. Człowiek nie
wiedziałby, co to takiego stanąć w strumieniu chłodnej, krystalicznej wody.
Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że to po prostu znaczy być w niebie. Jest
trzecia, upał zaczyna łagodnieć. Hamed podnosi się, ociera pot, poprawia turban.
Idzie wziąć udział w zebraniu wszystkich dorosłych mężczyzn. Nazywa się ono
szir. Somalijczycy nie mają żadnej władzy nad sobą, żadnej hierarchii. Jedyną
władzą jest takie właśnie zebranie, na którym każdy może zabrać głos. Na tym
zebraniu wszyscy wysłuchają meldunków dostarczonych przez wywiad dziecięcy. Bo
dzieci nie odpoczywają. Od rana szperają, penetrują okolicę: czy nie ma w
pobliżu klanu o groznej i wielkiej sile? Gdzie może być najbliższa studnia, do
której mamy szansę dojść pierwsi? Czy możemy iść dalej spokojni, że nic nam nie
grozi? Wszystkie te sprawy będą kolejno omówione. Szir to wielki rozgardiasz,
kłótnie, krzyki, bałagan. Ale w końcu zostanie podjęta najważniejsza decyzja:
którędy dalej iść. Wtedy staniemy w ustalonym od wieku porządku i ruszymy w
drogę. Dzień we wsi Abdallah Wallo We wsi Abdallah Wallo pierwsze wstają
dziewczęta i ledwie zacznie się świt - idą po wodę. To wieś szczęśliwa - woda
jest blisko. Wystarczy zejść po piaszczystej, stromej skarpie w dół rzeki. Rzeka
nazywa się Senegal. Na jej północnym brzegu leży Mauretania, a na południowym
kraj o tej samej nazwie co rzeka - Senegal. Jesteśmy w miejscu, w którym kończy
się Sahara, a zaczyna szeroki pas jałowej półpustynnej, gorącej sawanny, zwanej
Sahelem, która, idąc na południe, w stronę równika, po kilkuset kilometrach
przejdzie w wilgotny, malaryczny obszar lasów tropikalnych. Dziewczęta, po
zejściu do rzeki, biorą wodę w wysokie, metalowe szafliki i plastikowe wiadra,
które jedna drugiej osadzają pózniej na głowie, i tak, gwarząc, wspinają się po
sypkim zboczu z powrotem do wsi. Wschodzi słońce i jego promienie migocą na
wodzie w naczyniach. Woda drga, kołysze się i połyskuje jak żywe srebro. Teraz
wszystkie rozchodzą się do domów, na swoje podwórka. Od rana, od tej wyprawy do
rzeki są już starannie i schludnie ubrane, zawsze tak samo. Ich strój to
szeroka, z wzorzystego perkalu suknia, luzna, sięgająca do ziemi i dokładnie
okrywająca całe ciało. To wieś islamska - nic w ubiorze kobiety nie powinno
sugerować, że chciałaby czymś kusić mężczyznę. Odgłos stawianych naczyń i plusk
przyniesionej wody są jak dzwięk sygnaturki w wiejskim kościółku - wszystkich
budzą do życia. Z lepianek, bo są tu tylko lepianki, wysypują się dzieci. Dzieci
jest zatrzęsienie, jakby wieś była wielkim przedszkolem. Od razu, od progu,
zaczyna się poranne siusianie tych malców, odruchowe, gdzie popadnie,na prawo i
lewo, beztroskie i wesołe albo jeszcze zaspane i naburmuszone. Ledwie z tym
skończą, gnają do wiader i szaflików pić. Przy okazji dziewczynki, ale tylko
dziewczynki, przecierają twarze. Chłopcom nie przychodzi to do głowy. Teraz
dzieci rozglądają się za śniadaniem. To znaczy - tak sobie myślę, ale w
rzeczywistości pojęcie śniadania tu nie istnieje. Jeżeli któryś z malców ma co
jeść - je. Może to być kawałek bułki albo herbatnika, kawałek kassawy albo
banana. Nigdy nie zjada tego sam, bo dzieci wszystkim dzielą się, zwykle
najstarsza dziewczynka w grupie stara się, aby każdy dostał sprawiedliwie,
choćby po małym okruchu. Reszta dnia będzie stałym poszukiwaniem jedzenia.
Dzieci te bowiem są ciągle głodne. O każdej porzednia, w każdej chwili połkną
natychmiast wszystko, co im się da. I zaraz zaczną rozglądać się za następną
okazją. Teraz, kiedy wspominam poranki w Abdallah Wallo, uświadamiam sobie, że
nie towarzyszyło im szczekanie psów czy gdakanie kur albo porykiwania krów. Tak,
bo we wsi nie ma ani jednego zwierzęcia, nic ze stworzeń, które nazwalibyśmy
żywym inwentarzem, bydłem, ptactwem, chudobą. I w związku z tym nie ma też obór,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]