[ Pobierz całość w formacie PDF ]
list miłosny, jaki otrzymała.
- Pies ma przetrąconą łapę - stwierdziła Katarzyna, wezwana na konsylium. - Gdzie to się
włóczy - gderała. - Pewnie ktoś rzucił w niego kamieniem.
Postanowiono zasięgnąć porady ojca Maurizia, najlepszego we wsi "nastawiacza"
złamanych kończyn.
Tino niósł psa, a Tekla robiła sobie gorzkie wyrzuty.
Stary Maurizio obejrzał chorą łapę, orzekł, że nie była złamana, tylko silnie uderzona.
Przepisał okłady z jakichś ziół, których wiele suszyło się na kuchennym ganku.
Canis przez resztę dnia przeleżał na kanapie w saloniku z łapą obwiązaną szmatami.
Wydawał się bardzo ważny, a gdy pod wieczór zjawił się don Biagio, opowiedział ze
szczegółami swoją dramatyczną przygodę. Słuchacze, niestety, niczego konkretnego z niej się
nie dowiedzieli.
Tekla zrozumiała, że więcej nie może narażać psa. Wiedziała to, co chciała wiedzieć. Kochał
ją. Czyż reszta miała jakieś znaczenie?
Co dzień odczytywała te cztery słowa i całowała krople krwi na chustce.
Czyż to nie było cudowne, że się spotkali? Na tym przeogromnym świecie, wśród milionów
ludzi. Właśnie oni... Oboje samotni i osieroceni, jak ryby wyrzucone na piasek obcego
wybrzeża.
Czyż nie było cudowne to jej spotkanie z Klotyldą de Nanterre? A w ogóle to cała ta
wyprawa z Różyczką do rewolucyjnego Paryża. Różyczka, co prawda, przypłaciła głową
chwilowy kaprys, ale ona, Tekla, dzięki zachciance kuzynki znalazła skarb największy, jakim
jest serce drugiego człowieka.
Cóż by z nią było teraz, gdyby została w Warszawie? Ot, siedziałaby z wujenką w Młynowie,
układała bukiety do salonów, pokrywała haftem zwoje bielutkiego płótna, słuchała ploteczek
ochmistrzyni, grała w karty z ciotką Lubowidzką i robiła tysiąc równie nieważnych i nikomu
niepotrzebnych rzeczy.
A miłość?
Mogła być pewna, że żaden tamtejszy wielki pan nie pokusiłby się o ubogą kuzynkę
Chodkiewiczów, sierotę bez innej paranteli i stosunków. Spotkania w salonie wśród śmiechu i
gwaru nie sprzyjają nawiązywaniu głębszego kontaktu. Miłość wymaga ciszy i skupienia,
odejścia od światowych uciech, zbliżenia dusz poprzez zrozumienie, wspólnotę odczuć,
przeżytych uniesień, klęsk i zawodów.
Czy to jednak nie dziwne, że słowa miłości posłyszała w obcym języku, te słowa, na które
czekała całe życie? Wypowiedział je ktoś, kogo wydała obca ziemia, stara, prastara kultura,
której zródła zasiliły i kulturę jej własnego kraju.
Cóż stąd, że język, w jakim je wypowiedziano, był obcy? Był to jednak język piękny jak
muzyka, jak melodia pieśni wiecznie dzwięczącej w przestworzach, która zamilknie dopiero z
unicestwieniem świata.
A świat Tekli zawęził się do tej wioski ukrytej w alpejskiej dolinie, której spokój zmąciła
wojna.
Pewnego wieczoru don Biagio przyniósł niepokojącą wiadomość. Oto na zamku Roccanera
pojawili się Francuzi.
- Co to znaczy? - przeraziła się Tekla. - My tu, na północ od Turynu, jesteśmy przecież poza
szlakiem bojowym.
- To jakiś oddział z dywizji generała Lannesa - don Biagio sięgał do tabakierki. - Szukają
żywności, furażu, odzieży i czego się tylko da.
Nazajutrz wiadomości były już bardziej konkretne.
- Zabrali hrabiemu stado krów i owiec, przetrzebili kurniki - oznajmiła Katarzyna. - Ludzie
gadają straszne rzeczy, co się tam działo. W dodatku hrabiego nie było w domu. Może to
zresztą i lepiej - dodała po chwili namysłu. - Z jego gwałtownym charakterem, mogło to być
niebezpieczne... Nienawidzi Francuzów... Nic by im nie dał... I tak zresztą brali wszystko siłą.
- Francuzi zataczają coraz szersze kręgi - zauważył don Biagio, zasiadając wieczorem w
saloniku Tekli. - Idą tam, dokąd nie dotarła jeszcze wojna, gdzie na wszystkim można położyć
rękę. Tak, tak - westchnął. - Siła przed prawem. A młody hrabia włóczy się po górach, zamiast
pilnować dobytku.
- A cóż by mógł zdziałać? - wzruszyła ramionami.
- Certa to wielkie nazwisko w Piemoncie. Ród równie stary, jak sabaudzka dynastia - pokiwał
głową ksiądz. - Hrabia to nie wieśniak, któremu można zabrać ostatnią krowę. Z nim i
Francuzi muszą się liczyć.
- Francuzi nie liczą się z nikim ani z niczym - wybuchnęła. - Jakim prawem zamordowali moją
kuzynkę? Czym zagrażała ich Rewolucji? Biedny hrabia, wiem, że nic nie wskóra, nawet gdyby
dotarł do głównej kwatery samego generała Bonaparte.
- Nie wiadomo.
Po tygodniu Francuzi włóczyli się już po wiosce Roccabruna. Wyszukiwali co okazalsze
domy, zabierali drób, płótno i wełnę. Kilkunastoosobowy oddziałek zastukał do bramy domu
"stryja de Nanterre".
[ Pobierz całość w formacie PDF ]