[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Połącz ze stanowiskiem ogniowym...
I oto wreszcie podana została komenda, zakończone rozpoczęte zdanie.
- Cel plus jeden! Na prawo - zero - zero pięć! Dwa pociski, szybki ogień!
Oddałem lornetę Kuchtarience.
Nie rozróżniając już Niemców wpatrywałem się w skraj lasu gołym okiem, czekając w napięciu
na wybuchy. Między drzewami błysnęło, potem tuż obok siebie ukazał się w dwóch miejscach
dym. Nie wierzyłem sam sobie, ale przecież zdawało mi się, że trafiliśmy wprost do celu.
- Wprost do celu - powiedział Kuchtarienko opuszczając lornetę. Twarz, obsypana cętkami
ziemi gdzieniegdzie już rozmazanej, z opuchniętym zadrapaniem w poprzek czoła,
promieniała.
Nie słuchając do końca chwyciłem słuchawkę telefoniczną i podałem komendę:
- Ze wszystkich dział, pociskami odłamkowymi po osiem na działo, bateria, szybki ogień!
Kuchtarienko uprzejmie i z dumą podał mi lornetę.
Obserwowałem. Widocznie próbne strzały zraniły kogoś. W jednym miejscu stało kilku
Niemców, odwróconych do nas plecami. Schylili się nad rannym. Ale szeregi stały nieruchomo.
Módlcie się teraz do waszego Boga! Poprzez huk i grzmot, na który ucho już nie reagowało,
usłyszeliśmy głos naszych dział. Przechyliłem się przez balustradę i oglądałem przez lornetę
skraj lasu: tam, gdzie skoncentrowali się Niemcy, buchały płomienie, unosiła się w powietrzu
ziemia, padały drzewa, wylatywały w górę pistolety maszynowe i hełmy.
Kuchtarienko przemocą pociągnął mnie w tył.
- Padnij! - krzyknął.
Zauważono nas. Z ogłuszającym ohydnym szumem przeleciał koło dzwonnicy garbus .
Strzelał z karabinu maszynowego. Kilka kul uderzyło w czworokątny słup pozostawiając ślepe
otwory. Samolot przeleciał tak nisko, że zdawało mi się, iż widzę zwróconą do nas
wykrzywioną twarz lotnika. Wiedziałem, że trzeba się rzucić na ziemię, ale w żaden sposób nie
mogłem przezwyciężyć w sobie uczucia, które nie pozwalało mi paść przed Niemcem.
Wyciągnąłem szybko rewolwer i nie spuszczając oka z samolotu, naciskałem na kurek tak
długo, aż opróżniłem cały magazyn.
Samolot oddalił się po linii prostej. W dzwonnicę zaczęto strzelać z dział. Jeden pocisk trafił
poniżej nas, w grube, mocne obmurowanie. Otoczyła nas chmura drobnego pyłu ceglastego,
który zazgrzytał w zębach. Ale doznałem wrażenia, że pociski nieprzyjacielskie są
nieprawdziwe, że dzieje się to wszystko w kinie, że wybuchają one na ekranie, gdzieś obok,
ale zarazem w innym świecie - nie tak jak nasze; nasze uderzają i miażdżą, rozszarpują ciała
żołnierzy nieprzyjacielskich.
Znów przeleciał garbus . I znów padały kule. Ukryłem się za słupem. Telefonista jęknął.
- Gdzie cię raniło? Czy potrafisz zejść na dół?
- Potrafię, towarzyszu dowódco batalionu.
Wezwałem przez telefon Borysowa.
- Telefonista został ranny. Przyślij na dzwonnicę innego.
Nie zdążyłem jeszcze wymówić tych słów, gdy usłyszałem, że mówię dziwnie głośno.
Zapanowała zupełna cisza. Straszna, pulsująca w uszach cisza.
Tylko gdzieś, z odległości, z tylu dochodził huk armat. Tam nasi toczyli walki; Niemcy
przygotowywali się, by runąć na nich nowym klinem poprzez naszą osłonę.
Rozkazałem Kuchtarience:
- Kieruj ogniem! Wal bez litości, jeżeli znowu spróbują.
- Rozkaz, towarzyszu dowódco batalionu.
Teraz biegłem na dół, skacząc przez dwa stopnie; jak najszybciej z powrotem do kompanii.
7
Znów na Aysku, znowu galopem przez wieś, ku rzece.
Wzdłuż brzegu przyprószonego śniegiem, na którym gdzieniegdzie widniały czarne plamy
wybuchów, biegł pędem żołnierz z karabinem w ręku. Podjechałem. Patrzyły na mnie czarne
małe oczki niziutkiego Muratowa, który stanął i momentalnie przykucnął.
- Zejdzcie, towarzyszu dowódco batalionu, zejdzcie - zaczął mówić pośpiesznie.
- Dokąd pędzisz?
- Do plutonu... Zakomunikować, że dowództwo nad kompanią objął oficer polityczny
Bozżanow.
I dodał jakby dla usprawiedliwienia:
- Długo was nie było, towarzyszu dowódco batalionu, a on...
- Dobrze. Pędz.
Na stanowisku dowódcy kompanii, przed głębokim schronem, w odległości pięćdziesięciu
kroków od linii rowów strzeleckich, których istnienia można się było jedynie domyślać dzięki
wąskim pasemkom rowów łączących, zatrzymałem Ayska i zeskoczyłem na ziemię. Uszy
Ayska nie drgały, nie strzygł już nimi. Dzięki ci, koniku! Dziś pierwszy raz byliśmy razem pod
obstrzałem. Chciałem go pogłaskać... Ale nie ma czasu, ani chwili czasu, mój przyjacielu!
Oddałem wodze Sinczence i dotknąłem ostrożnie uzdy. Aysek wilgotnymi wargami delikatnie
pochwycił moje palce i na chwilę je zatrzymał. Ujrzałem wilgotne oko. Odwróciłem się
i podszedłem szybko do pokrytych lodem schodów prowadzących do schronu. Po drodze
krzyknąłem:
- Sinczenko, do parowu!
W panujących pod ziemią ciemnościach nie od razu dostrzegłem Bozżanowa. Na ziemi,
opierając się plecami o ściany, siedzieli żołnierze. Wszyscy wstali zasłaniając skąpe światło
z otworu czołowego nasypu. Nie widząc twarzy pomyślałem sobie: co to jest, dlaczego tu tylu
ludzi?
Bozżanow zameldował, że objął dowództwo zamiast Siewriukowa. Bozżanow, oficer
polityczny kompanii karabinów maszynowych, która ze względu na charakter naszej obrony
była rozmieszczona w postaci oddzielnych gniazd ogniowych wzdłuż linii frontu, przez cały
dzień bądz biegnąc, bądz czołgając się przechodził od jednego stanowiska ogniowego do
drugiego, odwiedzając obsługę. Z chwilą gdy nieprzyjaciel pół godziny temu skoncentrował
ogień na wsi Nowlanskoje, na odcinku drugiej kompanii, Bozżanow pobiegł do wsi.
Pierwsze pytanie, które zadałem, brzmiało:
- Co się dzieje przed frontem kompanii? Gdzie jest nieprzyjaciel?
- Nie rusza się, towarzyszu dowódco batalionu.
Oczy moje przyzwyczaiły się do ciemności. W kącie, podpierając pochyloną głową górne belki,
stal Galliulin.
- Co to za ludzie? - zapytałem. - Po co tu przyszli?
Bozżanow wytłumaczył mi, że spodziewając się ataku Niemców postanowił przerzucić na
stanowisko dowódcy kompanii jeden karabin maszynowy, jako ruchomy punkt oporu, żeby być
przygotowanym na wszelkie ewentualności.
- Słusznie! - powiedziałem.
Bozżanow był człowiekiem nieco korpulentnym o okrągłej twarzy, ale niezwykle ruchliwym,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]