[ Pobierz całość w formacie PDF ]
błysnęła przed nami rzeka Salmon, przez którą przeprawiliśmy się upatrzonym brodem. Choć
i po tej stronie rzeki nie brakło zrazu skalnych urwisk, wkrótce jednak odczuliśmy zmianę w
otoczeniu. Teren jął wyrównywać się, a łagodne podmuchy wiatru przynosiły woń
nagrzanych słońcem traw. Przed nami rozpostarł się step. Odetchnęliśmy szeroką piersią -
była to kraina piękna, pełna życia i otuchy. Szczodra natura nie poskąpiła jej swych darów:
zajęcy, lisów, wszelkiego ptactwa i innego zwierza kręciło się tu bez liku. A w miejscach
nasiąkłych wilgocią rosła obficie nasza ulubiona kama.
Tu na rozkaz Białego Ptaka i Olikuta najbystrzejsi zwiadowcy pomknęli do przodu i
jak cienie rozproszyli się na wszystkie strony. Szczęście nam dopisywało: jeszcze i pół dnia
nie minęło, gdy jeden z doświadczonych zwiadowców, Dwa Księżyce, wrócił z osobliwymi
wieściami.
Otóż niedaleko od naszego obozu, ku północnemu wschodowi, natknął się na
samotnego białego jezdzca, który, ujrzawszy go, porwał się do ucieczki. Wnet jednak celny
strzał zwalił go z konia. Gdy Dwa Księżyce zbliżył się do leżącego, ten wydawał ostatnie
tchnienie, kurczowo ściskając niewielką torbę. Ciekawy jej zawartości, Dwa Księżyce, który
potrafił trochę czytać po angielsku, wyszperał w torbie mówiący papier podpisany przez
samego generała Howarda, a skierowany do komendanta fortu Lapwaj. Treść papieru była
krótka: Jednoręki żądał - o ile dotąd nie wysłano doń taborów z zaopatrzeniem - aby
uczyniono to bezzwłocznie!
Wiadomość dla nas niezwykle doniosła. A Biały Ptak i Olikut, pomni słów Wodza
Józefa, spoglądali na niego z uznaniem.
Należało szybko działać. Wodzowie postanowili, że najłacniej będzie przydybać
tabory w pobliżu Góry Craigsa - o jaki dzień marszu z Lapwaj - gdzie kraj był dziki,
poszarpany, przeto pozwalający urządzić zasadzkę. Tym razem mnie też zabrano na
wyprawę, zostałem przydzielony do lotnej grupy Czarnego Jastrzębia. Całością dowodzili
Biały Ptak i Olikut. Wódz Józef zaś został, by pociągnąć z głównym obozowiskiem kobiet,
dzieci i starców dalej na wschód.
Nasze konie biegły po trawie lekko i szybko - jakby rozochocone tym, że skończyła
się mordęga górskich bezdroży - toteż niebawem na nieboskłonie przed nami zarysowała się
mgliście Góra Craigsa. Step dobiegał kresu. Zbliżaliśmy się do miejsca, kędy wiódł stary
trakt dyliżansów z Lapwaj do opuszczonej obecnie stacji przy Wzgórzu Cottonwood - i dalej
do miasteczek Mount Idaho, Elk i Florence. Na ów szlak dawać mieliśmy szczególne
baczenie.
Koniec dnia upłynął w ciszy, również następnego ranka nie spotkaliśmy żywej duszy.
Koło południa, w odległości trzech lotów strzały od traktu dyliżansów przeglądaliśmy
niewielki kanion. Czarny Jastrząb, który podążał przodem, raptem osadził swego
wierzchowca i dał nam ostrzegawczy znak. Po chwili dostrzegłem o dwieście kroków przed
nami dwóch białych jezdzców bacznie rozglądających się na wszystkie strony.
- To zwiadowcy! - syknął Czarny Jastrząb. - Trza ich sprzątnąć.
Nim jednak wygarnęliśmy do nich, jeden z białych spiął konia i rzucił się do nagłej
ucieczki. Drugi nie zdążył - padł na miejscu. W pięciu, tylu nas było, kopnęliśmy się za
uchodzącym. Jednak choć gnaliśmy na złamanie karku, przecież odległość dzieląca nas od
uciekiniera ani trochę się nie zmniejszyła. Widać, tamten miał wyśmienitego wierzchowca.
Przelecieliśmy chyba już ze dwie mile, gdy Czarny Jastrząb odwrócił się do mnie i zawołał:
- Zawracaj do Białego Ptaka! Donieś wodzowi o wszystkim i uprzedz go, że w
pobliżu mogą być Długie Noże!
Uczyniłem, co mi kazał, choć nie bez rozczarowania, że tak raptownie w ochoczym
pościgu pozbawiono mnie udziału.
Wysłuchawszy mej relacji, Biały Ptak skrzyknął pięćdziesięciu wojowników i polecił
mi, bym wskazał im drogę. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie poprzednio napotkaliśmy
białych. Kilku naszych zwiadowców pośpieszyło wybadać, jak się dalej potoczył pościg
Czarnego Jastrzębia. Niezadługo któryś z nich wrócił jak wicher i doniósł, że pościg wciąż
trwa, lecz obecnie role się zmieniły: nasi z goniących stali się uciekającymi! Otóż w pobliżu
Stacji Cottonwood, dokąd się zapędzili, raptem ujrzeli obóz Długich Noży, z którego wnet
wyskoczyło na pomoc białemu zwiadowcy dziesięciu kawalerzystów z porucznikiem na
czele. Jak się pózniej dowiedzieliśmy, ów porucznik zwał się Rains. I teraz ta jedenastka
siedziała na karkach Czarnego Jastrzębia i pozostałej naszej trójki. Wszakże Czarny Jastrząb
[ Pobierz całość w formacie PDF ]