[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chwileczkę, panie Morski. Mówi pan tak prędko, że nawet stenografistka nie jest w
stanie nadążyć. Pani Mario, proszę zastenografować wszystko, co teraz powiem. Również dla
potomnych. Gleb Morski jest mądrym i utalentowanym felietonistą. Zapisała pani? W kołach
dziennikarskich nazywają go rycerzem. Służy bowiem prawdzie tak rzetelnie i namiętnie, jak
służył nauce namiętny Lamarck i nieskalanie uczciwy Pasteur. On nie był romantykiem, był
realistą. A pan jest romantykiem, panie Morski. Zwiadczy o tym nawet pański pseudonim. A
czy felietonista ma prawo być romantykiem? Nie wiem, jak mam odpowiedzieć na to pytanie.
Pan jest romantykiem. Spodobało się panu moje laboratorium, moje sukcesy, cybernetyka.
Nie widzę nic złego w tym, że nie ważył pan rzeczywistości na wadze aptekarskiej. Możliwe,
że omylił się pan co do mnie, panie Morski. Lecz jest to pomyłka, którą wybaczy panu histo-
ria nauki.
Możliwe. Ale ja nie mogę sobie wybaczyć. Felietonu nie będzie. Podarłem go i
wrzuciłem do kosza.
Oczy Borodina zabłysły. Podniósł się z miejsca.
Pani Mario., zwalniam panią na dziesięć minut. Pani zrozumiała?
Stenografistka ociągając się wstała i zacisnąwszy wargi wyszła z obrażoną miną.
A więc naprawdę podarł pan felieton?
Tak jest. I wrzuciłem go do kosza.
No cóż. Może pan słusznie zrobił. Mam dla pana głęboki szacunek.. Zrewidował pan
swoje zdanie o dyrektorze. Pragnąłbym, aby uczynił pan to samo w stosunku do mnie. Ja
także mam zamiar zrewidować wiele moich poglądów.
5
Riabczykow zrobił krok naprzód. Drzwi szpitala zamknęły się za nim.
Zrobił krok i świat znalazł się obok niego. Ulicą przejechał autobus. Za niebieską prze-
zroczystą szybą widać było. roześmiane buzie dzieci.
Jadą na obozy letnie powiedziała pani Riabczykowa.
Tak, jadą na obozy. I śmieją się za szkłem, jasnym jak błękit rzeki; powietrze jest
błękitne i świeże, wśród błękitu stoją okrągłe brązowe drzewa o jasnozielonych lepkich
liściach i wysokie, wielopiętrowe domy.
Riabczykow zrobił jeszcze jeden krok i następny. Szedł odmłodniały nagle, a obok szło
tylu innych przechodniów, również nagle odmłodzonych i idących na spotkanie przestrzeni
rozlanej niby rzeka. Zwiat był dzwięczny jak głos dzwonu, jak grom. Był dzwięczny nawet w
ciszy drzew, które znienacka obstąpiły Riabczykowa ze wszystkich stron, i nawet w milcze-
niu przechodniów. Taki świat ukazuje się człowiekowi po długim śnie.
Całym jestestwem Riabczykow przysłuchiwał się temu dzwonieniu. I tej ciszy. Dzwięk
i cisza. Trwały w nim i poza nim. Kiedyś we wczesnym dzieciństwie, przebudziwszy się
rankiem, usłyszał intensywne dzwonienie świata, jak gdyby ktoś wybił szybę kamieniem i
przez okna zaczął się wlewać błękit, zatapiając przedmioty.
Na przystanku wsiedli do autobusu. Autobus pomknął. Dokąd, dokąd wiózł ich wzdłuż
wielopiętrowych domów? Do domu. Zdumiewające słowo dom . Riabczykow ma dom, mie-
szkanie. Lecz prócz mieszkania ma jeszcze wiele innych rzeczy. Podarowano mu świat i to
miasto z nowiutkimi, jakby nowo narodzonymi ulicami i drzewami. Czy ten świat istniał
wczoraj? Jeśli nie, to znaczy, że również ci ludzie zjawili się dopiero dziś. Wczoraj ich nie
było. Brednie. Nonsens. Ale Riabczykow nie chce się rozstać z tą myślą.
Wydaje mu się, że istotnie całkiem niedawno przyszedł na świat. Jego odmłodzone
zmysły wchłaniają wszystko tak chciwie, jak gdyby odzyskał dziecięcą ciekawość ludzi,
przedmiotów, wydarzeń.
Dziewczyna trzyma w ręku gałązkę czeremchy, strzępek wiosny, który zakwitł nagle w
wąskiej dziewczęcej dłoni. Zaledwie jedna gałązka, a wydaje się, że to cały gaj! Jej twarz jest
jak wytoczona przez fale z delikatnego, krągłego, nagłe ożywionego kamienia.
Wargi. A na nich uśmiech. Chwila a uśmiech zniknie.
Ale chwila trwa bardzo długo. Dziewczyna uśmiecha się. Autobus pędzi przez niezwy-
kle szeroką, piękną aleję, w chwili przedłużonej przez cud.
Mitia mówi Riabczykowa do męża. Posuwajmy się powoli w kierunku
wyjścia. Zaraz będzie nasz przystanek.
Przystanek? To słowo ma w sobie coś zaskakującego, nawet budzącego lęk. Czy wraz z
autobusem nie zatrzyma się cały świat, tak jak zatrzymał się kiedyś w ciężkiej atmosferze
szpitala? Nie, świat nie zatrzymał się. To tylko autobus stanął.
Dziewczyna z gałązką czeremchy ruszyła również ku wyjściu. Nawet musnęła Riabczy-
kowa gałązką. I nagle przeszył go na wskroś zapach wiosennego lasu, wypełniło po brzegi
doznanie, iż cała Ziemia przeobraziła się w las, w gałęzie, w ptasie trele.
Mitia! Dlaczego nie wysiadasz? Prędzej.
Znów stoją na chodniku. Koło nich domy. Riabczykow zadziera głowę do góry. Jakaś
kobieta myje okno, wycierając błękit szkła mokrą ścierką. A jędrny, jasny świat dzwięczy i
dzwoni, jakby pękła szyba i powietrze zaczęło napływać do pokoju, w płuca, w nozdrza, do
ust, świeże powietrze znad rzeki, słodkie, ostre, pachnące rozkwitłym nagle krzakiem.
Drzwi otwarły się na oścież. Riabczykow zrobił krok naprzód. I jeszcze jeden. Potem
winda zawiozła go wraz z żoną na trzecie piętro.
Wyszli z windy. Zciany pachniały świeżą farbą.
Jesteśmy na miejscu powiedziała łagodnie żona. Jesteśmy w domu, Mitia.
6
R o z m ó w c a. Sprzykrzyłem ci się? Wiem. Ale nie ja jestem winien temu. Winni są
ci, którzy mnie stworzyli. Nie przewidzieli, że nasza rozmowa tak się przeciągnie.
P o d r ó ż n i k. A gdyby nawet przewidzieli? Czy coś zmieniłoby się wskutek tego?
R o z m ó w c a. Nie odpowiadam na czcze pytania. Zmieniłoby się... Nie zmieniłoby
się... Po co te wróżby? Na co? Jest nas dwóch na tej niecywilizowanej planecie. Ty i ja. A
czas płynie. Znajdujemy się w potrzasku, który zastawiły na nas przewrotne okoliczności. Nic
wrócimy już do świata, w którym dawno przestano na nas czekać.
P o d r ó ż n i k. Czy tobie nie jest wszystko jedno tu czy tam? Ty nie masz i nie
możesz mieć pragnień.
R o z m ó w c a. Mylisz się. Mam pragnienia.
P o d r ó ż n i k. Nie jesteś Aneidajczykiem. Więc skąd mógłbyś je mieć?
R o z m ó w c a. Pozostawmy ten spór scholastykom. Aneidajczyk... Nie Aneidajczyk...
Jestem mądry. A na resztę gwiżdżę sobie. Czym może nierozumny Aneidajczyk górować nad
rozumną rzeczą? Niczym. Spodziewam się, że negując mnie nie będziesz negować tego, że
jestem mądry?
P o d r ó ż n i k. Twój rozum jest jednostronny i nieoświecony. Nie ma w nim
najważniejszej rzeczy.
R o z m ó w c a. Czego?
P o d r ó ż n i k. Domyśl się sam. Jak na maszynę jesteś zbyt drażliwy. Czasem wydaje
mi się, że pękniesz z nadmiaru ambicji, tak bardzo pragniesz być osobowością.
R o z m ó w c a. Nie zawsze. Czasami wcale tego nie pragnę. Czasami czuję się szczę-
śliwy, że nie jestem Aneidajczykiem. Szczególnie, gdy patrzę na ciebie i twoją samotność.
Nie ma nic straszniejszego nad samotność. Odważnie zmagasz się z nią. Miałeś już pewne
nadzieje na odmianę losu. Lecz istota płci żeńskiej uciekła do swej jaskini, do hordy lub
stada. Kiedy zdrzemnąłeś się na chwilę, wyłączyła pilnującego ją robota i odeszła.
P o d r ó ż n i k. A ty widziałeś to i nie obudziłeś mnie. Dlaczego?
R o z m ó w c a. Zostałem stworzony do działań na wysokim poziomie intelektualnym.
Do dyskusji. Nie jestem stróżem ani sługą. Zresztą nie podobała mi się.
P o d r ó ż n i k. A tyle w niej było życia, tyle bezpośredniości.
R o z m ó w c a. Bezpośredniości? Nazwałbym to po prostu głupotą.
P o d r ó ż n i k. Dla ciebie głupotą jest wszystko, co płynie z serca, z uczuć... Nie
rozumiałeś jej.
R o z m ó w c a. A ty rozumiałeś? Nawet nie potrafiłeś dowiedzieć się, jak ma na imię.
P o d r ó ż n i k. Nie miała imienia. W jej hordzie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]