[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przeraziła mnie myśl, iż zasnąwszy nieoględnie wśród krzaków, mogłem się stać łupem dzi-
35
kich zwierząt. Jednak wkrótce ustąpiła trwoga. Zwierząt drapieżnych widocznie na wyspie nie
było, gdyż od miesiąca, jak ją zamieszkiwałem, ani razu nie doszedł mych uszu ich ryk lub
wycie. Zresztą, do tego czasu niezawodnie byłyby mnie wytropiły.
Nauczony wczorajszym cierpieniem, nie miałem wcale chęci i dziś narażać się na to samo.
Trzeba było sobie sporządzić coś na kształt parasola. W tej chwili wdarłem się na palmę ko-
kosową i nazrywałem dostateczną ilość liści lśniących i twardych. Potem uciąłem kij, przy-
wiązałem do jego końca cztery długie gałązki, w środku na krzyż przewiązane, połączyłem
końce sznurkiem i tak miałem rusztowanie o ośmiu prętach, na którym liście kokosowe zastą-
piły tkaninę jedwabną, używaną do parasoli.
Z przyczyny tej roboty podróż opózniła się nieco, ale zaraz na wstępie doświadczyłem, jak
wybornym nabytkiem był mój parasol. Słońce teraz wcale mi nie dokuczało, a wietrzyk mile
chłodził. Cóż za różnica od dnia wczorajszego!
Okolice przedstawiały najrozmaitsze zmiany. Raz nieprzebyte lasy, to znowu rozległe
równiny i łąki, kwiatami okryte, to strome masy występujących skał, to pagórki okrągławe, w
niektórych miejscach z sześciokątnych, bardzo regularnych słupów złożone. Gdzieniegdzie
płynęły potoki, czasem tak głębokie, że trzeba było po pas brodzić. Wnętrze zaś wyspy skła-
dało się z wyżyny, pokrytej lasem, ponad który kilka wystrzelało szczytów. Z każdego wzgó-
rza z tęsknotą patrzyłem ku morzu, czy nie ujrzę zbawczego żagla, ale na próżno. Morze pu-
ste, jak spojrzeć okiem, rozciągało się w nieprzejrzanej przestrzeni.
Około południa postanowiłem znów się wykąpać. Zbliżywszy się ku brzegowi morskiemu,
z radością ujrzałem mnóstwo ostryg, przyczepionych do skał. Natychmiast rzuciłem się na nie
i połykałem je tak prędko, jak tylko można było otwierać nożem. Bankiet ten skrzepił mnie
niezmiernie, bo zjadłem coś podobnego do mięsa.
Nazbierawszy do torby zapas tych posilnych małżów, użyłem kąpieli, a wypocząwszy, pu-
ściłem się w dalszą drogę. Wszedłszy w las, miałem z parasolem wiele biedy, gdyż co chwila
zawadzał o drzewa. Nagle nadzwyczaj przyjemna woń napełniła powietrze. Niby jabłka, niby
gruszki, niby truskawki. Oglądam się wokoło, nic nie widać. Wprawdzie wszędzie mnóstwo
kwiatów wyrasta, lecz na próżno przykładam nos: żaden nie wydaje tego rozkosznego zapa-
chu. Naraz spomiędzy liści miga mi jakiś złotawy przedmiot. Przedzieram się przez krzaki i
spostrzegam roślinę kolczastą, niby kaktus, a na niej wielki, złotożółty owoc, jakby z czworo-
kątnych sęczków złożony. Od niego to bije ta woń przecudna. Zbliżam się, zrzynam, kosztu-
ję... Ach, cóż za smak przepyszny, jak żyję, nie jadłem nic tak dobrego. Był to, jak się dowie-
działem pózniej, ananas. Zjadłszy jeden, zerwałem jeszcze kilka, a choć mi ciężko było dzwi-
gać, zabrałem je z sobą.
Nadchodzący wieczór skłonił mnie do szukania noclegu. Wybrałem sobie na dzisiejszy
spoczynek duże drzewo nad morzem, bo tu było bezpieczniej jak w lesie.
Niedaleko od tego drzewa, na piaszczystym wybrzeżu, widać było niewielki kopczyk bar-
dzo regularnie, jak gdyby ręką ludzką usypany. Ciekawy będąc dowiedzieć się, co w nim jest,
wbiłem dzidę w środek, a wydobywszy, dostrzegłem na jej ostrzu żółtą ciecz, pomieszaną z
piaskiem. Rozgrzebałem kopiec i znalazłem w nim ze trzydzieści jaj dużych. Zamiast skorupy
miały one jakby pergaminową skórkę. Były to jaja szyldkretów, czyli żółwi morskich, o czym
jednak teraz nie wiedziałem. Chociaż głód mi nie dokuczał, widok nowego przysmaku obu-
dził apetyt i wypiłem jaj parę.
Trzeciego dnia wędrówki nie wiodło mi się tak, jak w dwóch pierwszych. Naprzód nic nie
odkryłem nowego, po wtóre przyszedłem na brzeg głębokiej zatoki morskiej zachodzącej
daleko w ląd, w tym miejscu bardzo skalisty i trudny do przebycia. Chcąc dostać się na drugą
stronę, trzeba było albo przepłynąć wpław zatokę, albo zapuścić się w głąb lasu i piąć po
skałach. Zmęczony dwudniową wędrówką, zrzekłem się tego zamiaru i postanowiłem wrócić
do domu.
36
Zamiast iść brzegiem morza jak dotąd, obrałem drogę wprost przez las ku mej jaskini.
Wierzchołek owej Wysokiej góry służył mi za drogowskaz. Szedłem raz górzystym wąwo-
zem, środkiem którego płynął strumień, to gęstym lasem, to znowu zielonymi dolinkami.
Moja wyspa była prześliczna, brakowało jej tylko miast, wiosek i mieszkańców.
Około południa ujrzałem przebiegające zwierzę, z wyjątkiem uszu i najeżonej sierści na
grzbiecie, do zająca podobne. Rzuciłem za nim dzirytem, lecz chybiłem i zając zniknął wśród
krzaków, ku wielkiemu mojemu zmartwieniu.
 Trzeba koniecznie zrobić łuk i strzały, zawołałem w głos. I nie było to rzeczą tak trudną.
Widziałem w Sale dużo łuków murzyńskich nader nędznej roboty, a przecież doskonałych w
użyciu.
Obiad popsuł mi jeszcze bardziej humor. Wszystkie ostrygi potęchły zupełnie, kukurydza
zeschła także, a pizangi zwiędły. Szczęściem, że przynajmniej żółwie jaja przechowały się
wybornie.
Dobrze już z południa wkroczyłem w las gęsty i uszedłem przeszło milę, zanim dostałem
się na drugą stronę. Widać stąd było wierzchołek przewodniej góry. Po dwugodzinnym po-
chodzie i przedzieraniu się przez krzaki, ujrzałem nareszcie mój zamek.
XV
Sporządzenie łuku i strzał oraz sieci na ryby. Pierwsze polowa-
nie. Pieczeń. Piwnica.
W wycieczce, z której wróciłem, udało mi się poznać wschodnią część wyspy, ale zachód i
południe całkiem mi były obce. Zamierzyłem jednak, wypocząwszy, puścić się w tamte stro-
ny, aby całe państwo zbadać dokładnie.
Pierwszą pracą, do której wziąłem się po powrocie, było sporządzenie łuku i strzał. Dla
przysposobienia sznurków zamoczyłem znaczną ilość włókien pizangowych, a następnie
upatrywałem stosownego drzewa na łuk. Natrafiwszy wreszcie na gałąz mocną i sprężystą, na
cztery stopy długą, nagiąłem ją nieco i na obydwóch końcach zarżnąwszy rowki, przymoco-
wałem cięciwę zrobioną z sznurków konopnych, służących mi dotąd za podwiązki, pończo-
chy zaś przymocowałem łykiem. Następnie naciąłem mnóstwo trzcin nad strumieniem rosną-
cych, dorobiwszy do nich strzały z drzewa żelaznego. Na tej robocie nóż stępił mi się zupeł-
nie, ale za to groty strzał moich były wyborne. Przymocowałem je do trzcin łykiem, piór tylko
brakowało. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •