[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wręcz odwrotny skutek. Brak książek, filmów i prasy zza żelaznej kurtyny stwarza prawie mit
o tym zakazanym raju. Niejednego zachęca to do ucieczki i zakosztowania rozkoszy
kapitalizmu. 26 lutego 1948 Zima przeleciała bez większych wydarzeń. Codzienne treningi
ping-pongowe przyniosły mi na zakończenie drugie miejsce w turnieju klubowym Szykujemy
się teraz do wyjazdu. Wacek dostał urlop i dwutygodniowe wczasy w Zakopanem. Po
dziesięciu latach będę znów w górach. Szaleję z radości i aż trudno mi uwierzyć we własne
szczęście. Wieczorami mówimy o tym, jak będzie wspaniale na słońcu, śniego i nartach.
Dzikunio spędzi te dwa tygodnie u Irki, a Lot w Sopocie u znajomych. 2 marca 1948
Zakopane Przyjechaliśmy wczoraj. Mieszkamy w domu wczasowym "Bristol". Wszystko jest
na medal. Pokoje ciepłe i czyste, wyżywienie doskonałe, obsługa przyjemna. Nigdy nie
sądziłam, że za takie grosze można tak cudownie spędzić urlop. Wczasy to jednak wspaniałe
osiągnięcie nowego ustroju. Przed wojną nawet zamożnych ludzi nie zawsze było stać na
pobyt w tym najdroższym hotelu. Kosztowało to majątek. Obecnie każdy pracujący wybiera
sobie miejscowość i w dowolnym czasie korzysta z tych niedostępnych do niedawna
przyjemności. Każdy powinien znać urocze zakątki Polski. Góry i morze są dla wszystkich. 3
marca 1948 Urlop spędzamy cudownie. Zakopane całe w śniegu i w słońcu jak w bajce.
Saneczki mkną po ulicach i pobrzękują dzwoneczki. Wszystko wokoło radosne, uśmiechnięte
i szczęśliwie. W górach pełno turystów i młodzieży. Plecaki, narty i hajda na trasy. My
również staramy się spędzać czas sportowo, chociaż nasze umiejętności są minimalne. Wacek
przypiął tu deski po raz pierwszy w życiu. Ja, po tylu latach, czuję się zupełnie noworodkiem.
Jednak trzeciego dnia pobytu postanowiliśmy zjechać z Kasprowego. Wybrało się całe
towarzystwo. Bogdanowie, Janusz i my. Pogoda dopisała na medal. Na trasie tłum
opalających się, a w kotle aż gęsto od narciarzy. Siedzieliśmy na leżakach debatując nad
zamierzonym zjazdem. - Którędy jedziemy? - Chyba na Gąsienicową będzie najłatwiej. - Ale
nartostrada za to piekielska! - Na Goryczkowej znów kamienie i lód. - To poczekamy, aż
odmięknie. - A o której najlepiej? - Pewno w samo południe. - Nie, tam w słońcu grzeje
dopiero pózniej. - No, Janusz, jesteś tu jak u siebie. Powiedz, co mamy zrobić? -
zamęczaliśmy jedynego narciarza z prawdziwego zdarzenia. - Ja bym radził na Goryczkową -
spokojnie wypowiedział się Janusz. - Jak odmięknie, nie będzie tak zle. - Przez te kamienie? -
Zejdziecie kawałek, a za to nartostrada bardzo łatwa. - A tamta rzeczywiście taka straszna? -
Jak oblodzi, można się zabić. Emocje nasze rosły z minuty na minutę. Godzinę odjazdu
przesuwaliśmy coraz dalej. %7łeby odmiękło. Janusz zjechał na dół i obiecał złapać nas na
trasie za drugim nawrotem. W końcu z duszą na ramieniu wdrapaliśmy się pod
obserwatorium. Była godzina trzecia. Góra rzeczywiście była miękka, ale na dole słońca już
nie było. Zaczęliśmy schodzić. Przerażeni trochę widokiem takich przepaści i z ciężkimi
nartami na plecach posuwaliśmy się jak ofermy. Krok za krokiem. Obok śmigali rozradowani
narciarze. Po zejściu z najbardziej stromego stoku przypieliśmy deski. Zosia dawała sobie
radę zupełnie dobrze. Zjechała od razu kawałek na dół i wołała na Bogdana, żeby się nie bał.
My jednak czuliśmy się fatalnie. Narty robiły z nami, co chciały. Każde parę metrów
kończyło się upadkiem. O żadnych ewolucjach nie było mowy. Tymczasem słońce zaczęło
raptownie zachodzić, a śnieg stwardniał na kamień. Sytuacja pogarszała się z każdą minutą.
W połowie kotła złapał nas Janusz. - To wy jeszcze tu? - spytał zdumiony. - Myślałem, że już
na dole. - Na dole to jeszcze nie prędko - zażartował Wacek. - Miało być miękko - wymawiał
mu Bogdan. - A tymczasem lód jak cholera. - Przecież mówiłem - bronił się Janusz - trzeba
było wcześniej wyruszyć. Teraz to wszystko oblodzone. No, ale śpieszcie się, bo w ten
sposób do nocy nie zjedziecie. Odepchnął się kijami i pokosił na dół. Patrzyłam z zazdrością.
Co ja bym dała, żeby tak jezdzić! Tymczasem ogarniała nas rozpacz. Powolne zsuwanie się w
dół trwało bez końca. Wyszukiwaliśmy miejsca, żeby nie rozpędzić się za bardzo i żeby narty
mogły zatrzymać się same. W ten sposób wysokość traciło się bardzo powoli. W górach
zapadał zmrok. Narciarzy na trasie już nie było. Nogi mdlały ze zmęczenia. Zosia, która
marzła w oczekiwaniu na męża, zaczęła poganiać go coraz ostrzej. Bogdana zdenerwowało to
w końcu i pokłócili się na całego. Epitety, którymi częstowali się poprzez otwarty stok, były
przekomiczne. Na szczęście my z Wackiem, oboje jednakowo bezradni, ratowaliśmy się
zgodnie i solidarnie. Wacek dzielnie wyszukiwał dogodne miejsca i dodawał mi otuchy.
Kłótnia Bogdanów skończyła się tym, że Zosia pojechała do domu, a Bogdan odpiął deski i
zaczął schodzić na piechotę. Do Polaka dobrneliśmy o szóstej. Noc zupełna. Oblodzona
autostrada okazała się jednak najgorsza. Narty rozpędzały się w skamieniałych koleinach i w
żaden sposób nie można było zatrzymać. Jedynym ratunkiem, aby nie wylecieć za bandę - to
upadek. Stosowaliśmy go co parę metrów. W połowie drogi wpadliśmy na genialny sposób.
Kije pomiędzy nogi i hamowanie własnym ciężarem. Koniec trasy powitaliśmy
westchnieniem ulgi. Była godzina ósma wieczór. Zjeżdżaliśmy więc bite pięć godzin. Byłam
potłuczona jak obite jabłko, obolała i zmęczona jak diabli, ale pomimo wszystko pełna
satysfakcji. Zjechaliśmy jednak i nie odpieliśmy nart do końca. Janusz czekał już na nas w
Bristolu. - No - odetchnął - chciałem już dzwonić na pogotowie. Do póznego wieczora
wszyscy żartowali z naszego niefortunnego wyczynu. Tak więc zakończył się ten
tragikomiczny dzień, który zamącił zgodę małżeństwa Bogdanów, a nas przybliżył. Widać
potrzebne są nam wspólne przygody, bo szczęście wróciło znów jak za najlepszych czasów.
Jesteśmy stale razem, przeżywamy wszystko wspólnie i nareszcie mamy czas na długie
rozmowy. Właściwie od czasu ślubu nie mieliśmy go wiele dla siebie. Wacek, stale
zapracowany, był raczej gościem w domu. Teraz czujemy się jak w podróży poślubnej.
Nareszcie sami, we dwoje, bez obowiązków i zajęć. To cudownie, że wykorzystujemy tak
pięknie nasz urlop. Ten okres umocnił we mnie wiarę w nasze małżeństwo. 14 marca 1948
Kończy się już urlop i z żalem myślimy o powrocie do szarej codzienności. Przeżyliśmy
najpiękniejszy okres naszego pożycia. Wacek odpoczął, odzyskał dawny humor i radość.
Opiekuje się mną jak dzieckiem. Na wycieczkach towarzyszy jak kumpel, wieczorami
asystuje jak zakochany. Szkoda, że urlop nie trwa całe życie. Wczoraj do Zakopanego wpadła
niespodziewanie Irka. Przyjechała z Władkiem Zliwińskim na weekend. Byliśmy razem na
nartach, a wieczorem zaprosili nas do Watry. Bawiliśmy się wspaniale do rana. Irka
opowiadała o Dzikuniu. Podobno jest bardzo grzeczny, ale ciągle wybiera się do "abci", bo
tam jest mama i Acek. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę. 20 marca 1948 Jesteśmy w
Gołkowie i zostajemy tu cały dzień świąteczny. Synuś kiedy zobaczył mnie po powrocie, aż
pobladł i popłakał się ze wzruszenia. Nie chciał odstąpić mnie na krok. Zapakował walizkę i
ciągle pytał, kiedy pojedziemy. Teraz szaleje i dziadków jak zawsze. Godzinami przesiaduje
w stajni u konia lub goni z Falem po ogrodzie. Zupełnie się nie boi tego ogromnego wilczura.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]