[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dyrektor, co? - uśmiechnął się konfidencjonalnie, a widząc moją oburzoną minę,
dodał: - Nic już nie mówię, ani słówka więcej - położył palec na ustach. - Byłem
wczoraj, ale pana nie zastałem, więc przychodzę dzisiaj z podziękowaniem i
zaproszeniem... Dzisiaj ja z kolei mam zajęty wieczór. Też idę na spotkanie - zaśmiał
się dziwnie. - Mniejsza z tym. Ale jutro kończy się nasz plener i będzie uroczyste
ognisko, więc pomyślałem sobie, że powtórzymy to co ostatnio. Udało mi się zdobyć
rewelacyjny lokalny samogon. Spróbowałem go wczoraj, ale niech pan się nie boi,
tylko kropelkę. Postanowiłem zachować go do jutra, żeby napić się razem z panem,
Panie Samochodzik.
- Przecenia pan moją słabą głowę - spróbowałem zażartować. - Nie wiem, czy
byłbym to w stanie wytrzymać po raz drugi, ale na ognisko przyjdę z przyjemnością.
- Więc załatwione?
- Załatwione.
- W takim razie do jutra - powiedział autentycznie zadowolony kierownik
Malinowski i, uścisnąwszy mi dłoń, odszedł.
Malinowski ujął mnie swoim zachowaniem. Odczuwałem do niego sympatię,
chociaż wiedziałem, że coś knuje. Położyłem się i, korzystając ze słońca,
zastanawiałem się, co ma zamiar robić wieczorem mój niedawny rozmówca. Czyżby
planował swój wielki skok? A może naprawdę miał randkę. Pomyślałem o dyrektor
Jankowskiej i poczułem nieprzyjemne ukłucie. Dlaczego jeszcze się z nią nie
umówiłem? Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Odebrałem.
- Dzień dobry, panie Pawle.
- Dzień dobry, pani dyrektor. Właśnie o pani myślałem.
- Naprawdę? Ja myślę o panu od samego rana - rzekła, ale w jej głosie nie było
zbyt wiele sympatii.
- To może spotkamy się dzisiaj wieczorem?
- No wie pan, to już przesada. Naraża mnie pan na kłopoty, a teraz ma
czelność proponować spotkanie?
- Coś zginęło z muzeum? - zapytałem wesoło, bo byłem w doskonałym
humorze.
- Dobrze pan wie, że nie... Oczywiście zjawiła się policja.
- Znalezli tego okropnego bandytę?
- Niech się pan nie zgrywa, bo to poważna sprawa.
- Czy policja ustaliła jak przestępca wszedł do środka?
- No dobrze - Anna Jankowska trochę się udobruchała. - Tu mnie pan ma.
Dziękuję, że tak to pan załatwił... Ale, ale... Może mi pan wytłumaczy, po co poszedł
pan do gabinetu Bogusza? Policja mówiła, że złodziej próbował ukraść jakiś obraz,
ale mu się nie udało, bo kustosz zamontował alarm. O co chodzi z tym obrazem?
- Już niedługo przyjdzie czas na wyjaśnienia - odpowiedziałem. - Może
jeszcze dzisiaj. Proszę się nie bać, kontroluję sytuację - zapewniał ją.
- Czy Roman Bogusz ma coś wspólnego z kradzieżą el Greca? - zapytała
poważnie.
- Proszę mi pozwolić załatwić sprawę po swojemu. Jak dotąd pani chyba nie
zawiodłem?
- Dobrze, ale nie będzie się już pan włamywał do muzeum? - zapytała z
niepokojem. - Jeżeli będzie pan chciał odwiedzić naszą instytucję, proszę przyjść w
biały dzień i napić się ze mną kawy - wyraznie rozluzniona pani dyrektor parsknęła
śmiechem.
- Trzymam panią za słowo. I zapewniam, że tym razem wejdę drzwiami, a nie
oknem.
Dyrektor Jankowska zachichotała jak nastolatka..
- W takim razie do zobaczenia! - zakończyła rozmowę.
- Do zobaczenia, miła pani dyrektor! - odrzekłem i odłożyłem komórkę.
Nie minęło jednak pięć minut, a telefon odezwał się znowu.
- Halo, Pan Samochodzik? - niski głos w słuchawce należał do ojca Marcina
Darskiego, szarej eminencji drohiczyńskiej kurii. Kiedy usłyszał potwierdzenie,
ciągnął dalej wyniosłym i pełnym dystansu tonem:
- Dzwonię do pana z informacją, że ksiądz biskup dziękuje panu za
współpracę. Kończy ją.
- Czyżby w ciągu dwóch dni zmienił ojciec zdanie na temat moich
kompetencji?
- Pańskie kwalifikacje są bez zarzutu - odpowiedział dyplomatycznie. -
Zmieniły się raczej... - chwilę szukał odpowiedniego słowa - ...okoliczności.
- Rozumiem. No cóż, trudno. Jakoś to przeżyję.
Ojciec Marcin chyba się zdziwił beztroską z jaką przyjąłem jego decyzję, bo
przez chwilę panowała cisza.
- Do widzenia, panu - pożegnał się w końcu oficjalnie i nie czekając na moją
odpowiedz, przerwał połączenie.
Na następny telefon czekałem prawie godzinę.
- Witam serdecznie, panie Pawle - tym razem moim rozmówcą był brat
blizniak ojca Marcina Darskiego, Maciej, wikariusz katedry w Siedlcach.
- Dzień dobry księdzu - pozdrowiłem go.
- Dzwonię z bardzo przykrą a może właśnie dobrą wiadomością...
- Chcą państwo zrezygnować z moich usług? - wyrwałem się, ale zaraz
pożałowałem tych słów. Wikariusz mógł współpracować z kustoszem!
- Skąd pan...? - Maciej Darski był zaskoczony. - To znaczy nie, a właściwie
tak. To znaczy w pewnym sensie. W ogóle rezygnujemy z udziału w tej licytacji.
- Tak szybko odpuszczacie? A jeśli obraz kupi ktoś z zagranicy i wywiezie go
z kraju?
- Powiem panu w sekrecie - ksiądz zniżył głos do szeptu, ale jego głos nie był
szczery. - Wcześniej nie konsultowałem sprawy z biskupem, bo to ja obsługuję całą
korespondencję kurii. Ale biskup dowiedział się jakoś o liście i zrobił mi straszną
awanturę... Nakazał mi opowiedzieć o wszystkim policji.
- Rozumiem, sprawy nie ma i nigdy nie było - powiedziałem, a w myślach
dodałem:  Nie myśl, że uwierzę w tę bajeczkę .
- Pańska domyślność jest zadziwiająca. Nie zastanawiał się pan nigdy, żeby
zostać dyplomatą?
- Niespecjalnie - rzuciłem. - Lubię swoją pracę.
- Tak, tak... W takim razie dziękuję za wszystko i, mam nadzieję, do
zobaczenia. Kiedy pan wyjeżdża?
- Kiedy skończę z el Grekiem, a to znaczy, że prędko - rzekłem buńczucznie. -
Mam niejasne przeczucie, że się jeszcze zobaczymy przed moim wyjazdem.
- Właśnie chciałem zaproponować spotkanie.
- Może dziś wieczorem? - rzuciłem przynętę.
- Proszę zaczekać, sprawdzę swój terminarz - rozległ się szelest
przewracanych kartek. - Niestety, dzisiaj nie mogę... Mam już coś innego w planach.
Może jutro.
- Dobrze. W takim razie jutro. Do widzenia księdzu - zakończyłem rozmowę.
 No, robaczki, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spotkamy się
wcześniej, niż się spodziewacie . - pomyślałem.
Podłożyłem ręce pod głowę. Przymknąłem oczy i zacząłem się zastanawiać,
czy wypada kupić dyrektor Jankowskiej kwiaty, a jeśli tak, to jakie. Rozleniwiony
ciepłem słońca i delikatną bryzą idącą od zalewu, zasnąłem.
Płynąłem łodzią po rzece Muchawce, płynącej w okolicach Siedlec i
wpadającej do zalewu.
W dulkach nie było wioseł, a mimo to stateczek sunął razno po rozświetlonej
zachodem słońca wodzie. Minąłem stary młyn i po kilku minutach byłem na zalewie.
Zapadł zmrok. Brzeg, przy którym rozbiłem swój obóz, rozświetlały światła
pochodni. Aódz dobiła sama do brzegu, a ja zorientowałem się, że prosto z brzegu
zalewu wchodzi się do starej części Siedlec, a nie, jak to było w rzeczywistości, na
nowoczesne osiedle. Ponad starymi kamieniczkami widać było wieże katedry.
Wyskoczyłem z łódki i przedzierając się przez gęsty dywan żółtych kosaćców,
wyszedłem na brzeg.
Czekał tam już na mnie rycerz z portretu el Greca. Ten sam, który poprzednim
razem wprowadził mnie w pułapkę. Próbowałem mu uciec, ale chwycił mnie mocno
pod ramię i powiódł mrocznymi uliczkami.
Zatrzymał się przed jednym z domów i wskazał na szyld wiszący przed
wejściem. Był to kij pomalowany w czerwone paski. Od razu skojarzyłem, co
oznacza. Było to niejako godło dawno już wymarłego zawodu cyrulików.
Golibrodów, fryzjerów i paramedyków w jednym. Cyrulicy upuszczali w celach
leczniczych krew (na specjalne paliki, stąd szyld) i wyrywali bolące zęby, zanim
jeszcze rozwinęła się stomatologia.
Przewodnik otworzył drzwi i pchnął mnie do środka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •