[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Zapewne zrobiona z wielbłądziego mleka - zauważył Maciek. - Nie bójcie się,
kuchnia tego zajazdu jest bardzo dobra.
Wreszcie byliśmy gotowi. Zabraliśmy bagaże. Pośrodku podwórza, na którym kiedyś
zapewne parkowano wielbłądy, stał odrapany radziecki UAZ. Wrzuciliśmy bagaże pod
brezentowy dach. Jak zauważyłem, pojazd nie miał rejestracji.
- Zgubiłeś? - zapytałem.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie, tu taki zwyczaj.
- Jaki zwyczaj? - zdziwił się szef.
- Jedna trzecia samochodów jezdzi bez rejestracji. Oznacza to, że albo badania
techniczne wykluczyły te pojazdy z legalnego ruchu po drogach, albo ich właściciele mają na
pieńku z władzami - wyjaśnił Maciek.
Popatrzyłem w zadumie na dziury wyrdzewiałe w karoserii i purchle odsadzające
lakier...
- Twój samochód jest częścią wspólną obu tych zbiorów.
- W pewnym sensie tak - powiedział. - Miałem tablice rejestracyjne, ale jakiś burak mi
je ukradł, pewnie żeby jego pojazd wyglądał legalnie. Szukałem na złomowisku, ale nie udało
mi się znalezć dwu identycznych.
- Co kraj, to obyczaj - uśmiechnął się pan Tomasz.
Przyszła dziewczyna. Mimo że było już zupełnie jasno, nie założyła czarczafu.
Stanąłem tak, żeby móc ją obserwować w lusterku. Faktycznie szef miał rację, nie była wcale
ładna. Wręczyła nam trzy paczki i butelkę z brązową zawartością.
- Drugie śniadanie - powiedziała z uśmiechem. - A to na drogę. Biali ludzie ponoć
potrzebują alkoholu, a kupić tu się nie da...
- Cóż to takiego? - zdziwiłem się.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Bimber z daktyli - wyjaśniła. - Gdybyście zmarzli albo ogarnęła was melancholia...
- Dziękujemy bardzo - powiedział szef.
Pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Nasz młody przyjaciel siadł za kierownicą.
Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów mało nie posikałem się ze strachu, a szef, jak mi się
wydawało, nieco osiwiał. Zdezelowany UAZ pędził sto na godzinę, w silniku coś trzeszczało.
Blachy karoserii wygrywały marsza żałobnego. Obluzowane szyby w oknach brzęczały.
Brezentowy dach furkotał na wietrze. Szosa pokryta miejscami asfaltem, miejscami betonem,
była dziurawa jak szwajcarski ser. Plątały się po niej wielbłądy, dwukołowe wozy typu arba
zaprzężone w kłapouche osiołki. W nawierzchni były wielkie dziury, gdzieniegdzie sterczały
dziwne garby.
Nieoczekiwanie podskoczyliśmy na czymś, aż uderzyłem głową w brezentowy dach.
Zetlały materiał, co było do przewidzenia, przerwał się i przez chwilę podziwiałem krajobraz,
zanim opadłem z powrotem na rozpadające się ze starości siedzenie. Koło mojej nogi w
podłodze ziała dziura, przez którą widać było szybko umykającą nawierzchnię.
- Zwolnij trochę - zaproponował szef Maćkowi.
- Nie mogę - wyjaśnił chłopiec. - To bezpieczna szybkość.
- Przecież w tej drodze jest tyle dziur, co w szwajcarskim serze - jęknął Pan
Samochodzik.
- No właśnie. Jeśli dam gaz do dechy, to nad mniejszymi udaje nam się przeskoczyć -
wyjaśnił.
Nie zapytałem, co stanie się, gdy trafimy na dużą dziurę. Wobec takiej argumentacji
zamilkliśmy. Szosa dość nieoczekiwanie skończyła się, przechodząc w pylisty trakt, udeptany
tysiącami wielbłądzich racic i przeryty setkami opon ciężkich ciężarówek. Teraz trochę
zwolnił.
- Widzieliśmy w Chartumie budynek firmy Goraj i Rawicz - szef wyraznie chciał
nawiązać rozmowę.
- Ach, przy rzece? To mój dziadek założył. Ze swoim wspólnikiem... Po wojnie Goraj
wrócił do Polski i przepadł bez wieści. Dziadek łowił dzikie zwierzęta dla ogrodów
zoologicznych, ojciec zajął się spekulacjami złotem i niestety - przeciągnął dłonią po gardle -
policja go nakryła. Dwa lata temu. Jeden sąsiad mi pomógł na początku, a teraz mam własny
interes - zakończył z dumą.
- Szmuglujesz wielbłądy do Etiopii - uśmiechnął się pan Tomasz. - Można na tym
zarobić?
- No, przebicie mniej więcej dwukrotne. Ale zawsze staram się robić transakcje na
sztych.
- Na sztych? - nie zrozumiałem.
- To kresowe określenie wymiany barterowej, towar za towar - wyjaśnił mi szef.
- W Polsce - już się tego słowa nie używa? - zaniepokoił się nasz rozmówca.
- Cóż, dawna kultura handlowa została zniszczona przez komunistów - powiedział Pan
Samochodzik. - Teraz mało kto by to zrozumiał. Nasz język zachwaszczają anglicyzmy, w
rodzaju tego nieszczęsnego barteru. A dlaczego nie przeprowadzasz wielbłądów normalnie
przez przejście graniczne? Cła nałożyli?
- Nie, nasze władze zakazały eksportu żywności do Etiopii. Chodzi im o to, żeby nie
dożywiać potencjalnych wrogów. Tłumaczą to rzekomo tym, że dla nas może zabraknąć, ale
to nie jest prawda. Tymczasem tam na wiosnę ludzie mogą zacząć umierać z głodu. Opady tej
zimy są minimalne. Będzie susza, a to oznacza głód. Zbiory na jesieni też były dość mizerne.
Władze Etiopii pakują straszne pieniądze w wojnę z Erytreą, a jednocześnie już zaczęły
skamleć o pomoc humanitarną.
Krajobraz zmieniał się. Wokoło nas pojawiły się nieliczne jeszcze drzewka akcji.
Zwróciłem na to uwagę szefowi.
- Zcięliśmy niewielki luk Nilu i znowu zbliżamy się do rzeki - wyjaśnił Maciek. -
Sudan jest dość wilgotny, jak na Afrykę...
Niebawem z boku drogi pojawiły się plantacje palm daktylowych, a droga znowu
zaczęła pokrywać się betonem. Zatrzymaliśmy się na niedużym wolnym polu nad Nilem.
Maciek wyciągnął z bagażnika nieduży kociołek i nalał wody z butelki.
- Mamy rzekę obok - zauważyłem.
- Ameby, przywry, pasożyty, nicienie - wyliczył. - Lepiej nie ryzykować. Gotowanie
zabija tylko część tego badziewia.
Zagrzał wodę i zaparzył herbatę. Wyciągnęliśmy kanapki, które zapakowano nam w
zajezdzie.
- Powiedzcie no panowie, jak można się w Polsce dostać do liceum? - zapytał. - Są
egzaminy czy jak?
- Trzeba mieć świadectwo ukończenia podstawówki i zdać egzamin wstępny, choć
niektóre szkoły prywatne i społecznie zrezygnowały z egzaminowania kandydatów.
- Zwiadectwo ukończenia podstawówki? - uśmiechnął się i wyciągnął ze skrytki w
tablicy rozdzielczej jakiś papier, ozdobiony godłem Sudanu i pokryty arabskimi znaczkami.
- To chyba będzie dobre.
- Obawiam się, że będziesz potrzebował tłumaczenia wykonanego przez tłumacza
przysięgłego i potwierdzonego notarialnie - westchnął szef. - Czyżbyś chciał podjąć naukę w
Polsce?
- No cóż, jeśli uda mi się ta wyprawa, będę miał dość pieniędzy, żeby wynająć jakieś
mieszkanie i parę lat przeżyć - wyjaśnił. - A tam u was jest chyba takie prawo, że jak ktoś ma
odpowiedni wiek, to musi chodzić do szkoły?
- Zgadza się - powiedział szef. - Jeśli będziesz chciał wrócić, to sądzę, że ambasada
jakoś ci pomoże. Nie masz obywatelstwa?
- Nie. Co gorsza, w myśl przepisów przybędę z kraju, który popiera terroryzm.
- Jesteś Polakiem z pochodzenia... - zauważyłem. - Chyba nawet czystej krwi?
- Pięćdziesięcioprocentowym - uśmiechnął się. - Tak jak ci z Kazachstanu... A oni
mają, z tego co słyszałem, problemy z powrotem.
- Spróbujemy coś wymyślić - powiedział szef. - Znam osobiście prezydenta...
Maciek uśmiechnął się.
- Jakoś się odwdzięczę.
Wypiliśmy herbatę i odpoczęliśmy jeszcze chwilę.
- No, w drogę - powiedział podrywając się. - Musimy dziś zrobić jeszcze trzysta
kilometrów na południe. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •