[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wyrzucić jeszcze więcej balastu! - wołał doktór.
- Oto! - odpowiedział Joe, wyrzucając duży kawał kruszcu.
Balon wznosił się szybko ponad morze wzburzonego piasku i skutkiem silnego wiatru gnany był z nieobliczoną
szybkością.
O godzinie 3-ciej burza przeszła, piasek utworzył pewną ilość małych pagórków, a niebiosa powróciły do dawnego
spokoju.
"Victoria", która znowu nieruchomie zawisła, wznosiła się teraz nad oazą z kwitnącemi drzewami, wyłaniającemi
siÄ™ z piaskowego morza, podobnie jak wyspa.
- Woda! tam jest woda! - zawołał doktór z zapałem i jednocześnie wyszedł z łodzi, zbliżając się do oazy, oddalonej
o 200 kroków.
W ciągu 4-rech godzin podróżni przebyli 240 mil.
Przyprowadzeni do równowagi, Kennedy i Joe wyszli na ziemię.
- Nie zapominajcie o waszej broni! - wołał Fergusson - i bądzcie ostrożni!
Dick pochwycił natychmiast swój karabin, a Joe flintę i flaszkę. Szybko udali się do drzew, po za któremi
znajdowała się studnia. Nie zwracali uwagi na rozmiękły grunt i świeże ślady, wyciśnięte w ziemi.
Nagle rozległ się w oddaleniu 10 kroków głośny ryk.
- Lew! - zawołał Joe.
- W samą porę - dodał rozgoryczony strzelec - gdy chodzi o walkę, czuję się dostatecznie silnym!
- Ostrożnie panie, ostrożnie! zważ, iż od jednego z nas zależy życie wszystkich. Ale Kennedy nie słuchał go. Z
pałającym wzrokiem i nabitym karabinem szedł dalej. Pod jedną z palm stał olbrzymi lew i zdawał się oczekiwać
napadu, gdyż jak tylko zbliżył się doń strzelec, jednym skokiem rzucił się na niego. Ale nie zdążył go dosięgnąć,
gdyż kula uwięzła w sercu; padł nieżywy.
- Hura! Hura! - wołał Joe.
Teraz Kennedy pobiegł do studni i począł chciwie pić wodę, Joe naśladował go.
- Nie trzeba pić za wiele - przestrzegał Joe, napełniając flaszkę wodą, ale Dick pił, nie odpowiadając.
- A co się stało z panem Fergussonem? - zapytał Joe.
To jedno słowo przywróciło przytomność Kennedy'emu, wybiegającemu ze studni. Lecz tu napotkał nową
niespodziankę, olbrzymie jakieś ciało zamykało wyjście; Joe, który szedł ze strzelcem, musiał wraz z nim się
zatrzymać.
- Jesteśmy zamknięci!
- To niemożebne! Co to być może?
W tej chwili rozległ się straszny ryk, zwiastujący nowego nieprzyjaciela.
- Drugi lew! - wołał Joe.
- To lwica! Czekaj, ty przeklęta bestyo! czekaj! - Strzelec w mgnieniu oka nabił karabin i strzelił, ale zwierzę znikło.
- Naprzód! - zawołał Kennedy.
- Panie Dicku, nie zabiłeś zwierzęcia, inaczej ciało tu by się stoczyło. Jestem przekonany, że bestya znajduje się na
zewnątrz, gotując się do skoku i kto pierwszy z nas się ukaże, będzie zgubiony.
- Lecz co robić? Wyjść przecież musimy, Samuel na nas tam czeka.
- Trzeba nam zwabić zwierzę, wez pan moją flintę, a daj mi karabin.
- Co zamyślasz uczynić?
- Zaraz pan zobaczysz...
Joe zdjął swój płócienny surdut, przymocował do karabinu i ustawił jako przynętę przed wejściem do zródła.
Zwierzę rzuciło się nań natychmiast.
Kennedy u wejścia oczekiwał zjawienia się lwicy i jedną kulą zmiażdżył jej ramię.
Lwica zatoczyła się, porywając z sobą Joego, który uczuwał już na sobie olbrzymie łapy bestyi, gdy rozległ się
drugi strzał i Fergusson z bronią w ręku ukazał się u wejścia.
Joe podniósł się szybko, przeszedł po ciele lwicy i podał swemu panu flaszkę pełną wody.
Unieść ją do ust i do połowy wychylić, było dziełem jednej chwili, poczem trzej podróżni dziękowali Opatrzności za
cudowne ocalenie.
ROZDZIAA XXVII
Wieczór był śliczny i trzej przyjaciele spędzili go na murawie, spożywszy z apetytem kolacyę. Nie żałowano dziś ani
herbaty ani grogu.
Nazajutrz słońce ukazało się w całym swym majestacie, ale promienie jego skutkiem gęstych zarośli nie mogły się
przedostać. Ponieważ żywności było dosyć, postanowił doktór w tem miejscu oczekiwać przyjaznego wiatru.
- Jakie przejście z cierpienia do radości - zauważył Kennedy; - ten nadmiar wody po tak dotkliwym braku. Ten
przepych w następstwie takiej nędzy! - Ach! byłem bliski utraty zmysłów.
- Gdyby nie Joe, kochany Dicku, nie rozmyślałbyś teraz nad zmiennością doli ludzkiej.
- Odważny chłopiec! wierny przyjaciel! - wołał Szkot, podając Joe'mu rękę.
- Niema o czem mówić - odpowiedział Joe - przecież może mi się pan kiedyś odwdzięczyć, panie Dicku, choć
prawdę powiedziawszy, wolałbym, abyś pan nie potrzebował tego czynić.
Na wesołej pogawędce przeszedł dzień cały, i noc, nieprzerwana żadnym wypadkiem nadzwyczajnym. Nazajutrz
nie było zmiany, powietrze pogodne, wiatru ani trochę i balon stał nieruchomie na miejscu.
Doktór zaczął się znowu niepokoić. Jeżeli podróż się przedłuży, żywności nie starczy. Czyżby po znalezieniu wody,
miano umrzeć z głodu?
Niebawem wstąpiła w niego nadzieja, gdyż ujrzał spadek barometru; był to widoczny znak zmiany atmosfery.
Przedsięwziął też zaraz przygotowania, ażeby być gotowym do podróży przy pierwszej korzystnej okoliczności.
Skrzynie z żywnością i wodą zostały szczelnie napełnione.
Doktór musiał przywrócić równowagę balonu i Joe był zmuszony znów wyrzucić znaczną ilość swego kosztownego
kruszcu.
Przez cały dzień Fergusson daremnie oczekiwał zmiany powietrza. Temperatura znacznie się podniosła i, gdyby nie
cieÅ„ w oazie, byÅ‚aby niemożliwÄ… do zniesienia. Termometr wskazywaÅ‚ na sÅ‚oÅ„cu 149° (65° Cels.).
Był to największy upał, jaki zauważono.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]