[ Pobierz całość w formacie PDF ]

fortepian i z wielkim trudem wepchnęło go do pokoju Nataszy.
- Po co ci fortepian? - parsknęła Ofelia (taki przydomek przylgnął do jednej z
sąsiadek). - Czy ty umiesz grać?
74
- Też coś - warknęła Natasza. - Miałam przepuścić taką okazję? Wejdz, zobacz, co
to za piękny mebel!
Znajomy Niemiec usiłował nawet mojego ojca namówić na bardzo korzystną
transakcję. Nie chciał sprzedawać swoich rzeczy obcym. Ojciec wygrzebał z
kieszeni wszystko, co miał.
- Wez na szczęście. Oddasz mi, kiedy wrócisz!
- Przecież nie wiem, czy wrócę - zawahał się tamten.
- Po to ci daję, żebyś musiał wrócić - uśmiechnął się ojciec.
- Więc chodz, wybierz sobie, co chcesz! - zawołał znajomy.
- Nie - uciął ojciec. - Nie wierzę w szczęście, budowane na cudzej niedoli! Nie
chcę mieć nic wspólnego z tą zgrają! Hieny!
Chaczyka wkrótce powołano do wojska i wysłano na front. Ar-szę, żonę Zaksa,
przyjęto do fabryki wyrobów tytoniowych. Specjalna lotna rewizja przyłapała ją
na przemycaniu niewielkiej ilości tytoniu. Po prostu pech: Kradli przecież
wszyscy. Aresztowano ją, ale miała szczęście, bo z powodu wojennego bałaganu nie
odjeżdżały transporty na Syberię. Więzienia pękały w szwach. W komisariacie
zabrano jej tytoń, mocno pobito i wyrzucono na ulicę. Z fabryki oczywiście ją
wylano. Od tej pory długo i ciężko chorowała, a zaraz po wojnie umarła. Kiedyś
mama zaniosła jej pół talerza naszej śmierdzącej grochówki. Połykając gorący
płyn, płakała, a łzy kapały jej do talerza.
- Choruję ze wstydu!... Umrę... Nie doczekam się mojego kochanego Karla i chwała
Bogu! Jakbym mu spojrzała w oczy?! Taki krystalicznie uczciwy człowiek! Do czego
oni nas doprowadzili!
Woda nie wódka - dużo nie wypijesz
Pod koniec wojny wybrano ze szkół uczniów wyróżniających się w czytaniu i
deklamacji i skierowano do szpitali wojskowych, żeby bawili rannych oficerów i
czytali im listy, jeżeli na skutek ciężkich obrażeń stracili wzrok. Mieliśmy też
bezrękim pomagać
w porannej toalecie. W ten sposób wyrabiano w nas poczucie patriotycznego
obowiązku.
Chętnie spełniałam ten patriotyczny obowiązek, bo spotykałam tam ludzi ze
wszystkich zakątków ZSRR i słuchałam dramatycznych opowieści z frontu, o jakich
ani w prasie, ani w literaturze nie wspominano. Tylko jednego ze swoich
podopiecznych odwiedzałam z wielkimi oporami, a raczej z dreszczem przerażenia.
Leżał w izolatce. Porucznikowi wojsk lotniczych z tak wielką liczbą odznaczeń,
że starczyłoby ich na całą pierś i nie tylko, Dżiemałowi Kawtardzemu,
podziurawiono klatkę piersiową, obie nogi amputowano powyżej kolan, a obie ręce
- powyżej łokci. Stawałam przed drzwiami izolatki i powtarzałam w myślach: Nie
75
wolno zamykać oczu! Nie wolno zamykać oczu na żadne nieszczęście - tak jak
uczyła nas matka. Ten ranny nie pozwalał wpuszczać do siebie krewnych z
rodzinnej wioski, nie otrzymywał listów i nie chciał, żebym mu czytała  Jak
hartowała się stal". Pozwalał tylko umyć sobie twarz, odświeżyć mokrym
ręcznikiem i kazał się wynosić. Któregoś dnia zdecydował się na podyktowanie mi
listu. Pewnie obmyślał go przez cały ten czas.
 Droga Walentyno!
Zwalniam cię ze wszystkich obowiązków wobec mnie. Już się nie nadaję na twojego
męża. Załatw rozwód. Niewiele ze mnie zostało. Tylko z piersi chirurg wyciągnął
szesnaście odłamków. Podobno to cud, że żyję. Według mnie to najokrut-niejszy
cud, jaki się kiedykolwiek zdarzył. Wolałbym, żeby takich jak ja nie ratowano.
%7łegnaj Dżiemał Kawtaradze Przepraszam, że nie podpisałem się własnoręcznie.
Nie mam rąk. Nóg zresztą też. Jeszcze raz żegnaj".
Nie pamiętam adresu, który mi podyktował, tylko nazwisko: Walentyna Polikarpowna
Sidorowa. Gdzieś pod Moskwą. Kiedy wyszłam od niego, żeby wysłać list, złożony w
trójkąt, bo kopert nie było, zobaczyłam, że nie podał swojego adresu. Sama
wpisałam adres szpitala wraz z numerem pokoju, w którym leżał.
Odwróciłam się, bo usłyszałam postukiwanie kul o podłogę: Dwóch beznogich
pacjentów ścigało się, skacząc przez długi korytarz. Wygrywał zawsze Sasza
Sokołowski z nogą uciętą powyżej kolana.
Sasza był zakałą szpitala. Nie uznawał żadnych zakazów i autorytetów. Mimo braku
nogi dwoma susami przemierzał długą salę. Jakby fruwał. Jego sława przywędrowała
za nim do Tbilisi, ranni opowiadali legendy o jego bohaterskich wyczynach na
froncie. Ale nie awansował, bo nieraz karano go za niesubordynację.
- Jestem Cyganem! - chwalił się. - Z tych Sokołowskich, co śpiewali i tańczyli w
 Jarze".
I zaczynał bujać, jak to nieraz przed wojną przekraczał z Cyganami radziecką
granicę tam i z powrotem. Gdy mu nie wierzono, wyciągał dokumenty.
-Masz! Czytaj! Aleksander Sokołowski! Cygan!
- Sasza, przecież ty w parę minut potrafisz omotać każdą urzędniczkę -
uśmiechnął się leżący obok Stiepanow. - One by ci nawet wydały zaświadczenie, że
jesteś nosorożcem w ciąży! Co się wygłupiasz! Skreśl tego Cygana, bo jak cię
Niemcy złapią, rozstrzelają na miejscu!
- Tym bardziej będę Cyganem! - upierał się Sasza, chwytał gitarę i
zaczynał.śpiewać:
 Sokołowskich chór przy 'Jarze' Kiedyś bardzo słynny był..." Zpiewał tylko
cygańskie romanse i wtedy zbiegał się cały personel i każdy, kto potrafił choć
pełzać. Sasza potrząsał ramionami, naśladując tańczącą Cygankę, i śmiał się
76
głośno, odsłaniając trzydzieści sześć zdrowych zębów.
Sytuacja przestawała być zabawna, kiedy nachodziło go nieprzezwyciężone
pragnienie wypicia stu gramów. Wył, otwierał okna i zaczepiał przechodniów, żeby
mu przynieśli dwie półli-trówki. Nie był świnią, nie piłby sam. Chciał wciągać
butelki na sznurze i groził, że wyskoczy z trzeciego piętra (szpital miał tylko
dwa) na bruk. W końcu jakoś wódkę zdobywał, bo podkochiwał się w nim cały żeński
personel szpitala. Sama bym się zakochała w tym zadziornym chłopcu z bujną,
czarną czupryną, w którym wszystko grało. Nawet podwinięta, pusta nogawka piżamy
dodawała mu nonszalanckiej elegancji. Ale był dla mnie za stary: Miał może nawet
dwadzieścia lat!
Saszę więc znałam dobrze. Ale ten drugi, o kulach?! Jego twarz była taka znajoma
i bliska. On też wpatrywał się we mnie. Był przerażony.
- Achczyk dżanl Dziewczyno! Co ty tu robisz?!
- A ty?! - krzyknęłam i rzuciłam się do niego. - Chaczyk, Cha-czyk! - wołałam,
całując go w policzki. - Od kiedy tu jesteś?! Dlaczego Arsza nic nam nie
powiedziała?!
- Błagam cię, achczyk, nie mów jej, że tu jestem! - szepnął, mieszając słowa
gruzińskie i ormiańskie. - Nikomu nie mów! Nie chcę, żeby patrzyli na kalekę!
Niedługo przyjdzie mój list z Frankfurtu! Leżałem tam parę dni... Nie powiesz?
Patrzył na mnie błagalnie.
Sasza powoli zbliżał się do nas i słuchał.
- Zdaje się, że cię przyłapali.
- Nic nie powiem. - Podniosłam rękę jak do przysięgi. - Ale czy napisałeś, że ci
urwało stopę?
- Tak - jęknął.
- No to niedługo wszyscy się dowiedzą. Jak chciałeś utrzymać to w tajemnicy?
- Wyjadę, gdy mnie wypuszczą! Nie miałem zamiaru wracać do Tbilisi! Komu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • galeriait.pev.pl
  •