[ Pobierz całość w formacie PDF ]
usiadł. Korzecki prosił go, żeby tutaj czekał, a sam poszedł do następnej,
skąd dochodziły odgłosy dyskusji, prowadzonej przez ludzi z wybornymi
płucami. Stancja, w której Judym został, była pusta. W kątach groznie
sterczały dwie szafy z papierami, powleczone czarną farbą. Stół i regestry
leżące na nim okryty był kryształkami węgla wdzierającego się przez
szczeliny okien, które dygotały pospołu z całym domostwem. Za szybami z
hurgotem i trzaskiem pędziły koleby popychane na szynach przez silne
robotnice. W te ruchome wagony zlatywały z rusztów sortowni bryły węglowe.
Słychać było jakby grzmot nieustanny, wrzask surowy albo drgający śmiechem
prostaczym.
Lampa elektryczna, przytwierdzona do stołu, zaczęła się słabo żarzyć. Głowa
Judyma upadła na splecione ręce. To światło wniosło do jego serca uczucie
przerazliwej boleści. Zdało mu się, że to przez jego barki lecą wagony, że
na jego głowę spadają czarne, połyskujące bryły o kantach ostrych jak
siekiera. Dziki wrzask robotnic, krzyk dozorców, nieopisany łoskot, jaki
wydają sita sortowni, i wpośród tego wszystkiego rozlegający się co pewien
czas jęk dzwonka, gdy szala windy szła w przepaść sztolni& Spadało to na
niego jak głosy upiorów. Szczególniej dzwięk dzwonka& Przerazliwy, jakiś
stłumiony, a sięgający do samego serca, prawdziwie głos na trwogę miał w
sobie coś z ludzkiego jęku, niby owa vox humana w organie fryburskiej
katedry.
Judym nierychło dzwignął głowę i spostrzegł przed sobą atrament, pióro i
jakiś skrawek szorstkiego papieru. Zaczął pisać krzywymi literami: Joasiu,
Joasiu! Cóż pocznę bez Ciebie! %7łycie moje zostało przy Tobie, całe serce,
cała dusza. Zdaje mi się ciągle, że któreś z nas umarło, a drugie błąka się
po ziemi wśród nieskończonego cmentarza& W duszy mojej jęczy przerazliwy
dzwięk dzwonu. Jak jąkała wymawia sylaby pewnego wyrazu, którego dosłyszeć
nie mogę& .
Przerwał, czując, że nie pisze tego, co jest w istocie, że prawdy samej,
bezwzględnej, narywającej w sercu, nie sposób zeznać słowami. Gdy tak
siedział nad papierem zgarbiony, odczuł, że ktoś nad nim stoi. Był to
Korzecki. Judym podniósł się z krzesła i wtedy dostrzegł, że tamten zna
jego tajemnicę.
Przebaczcie rzekł Korzecki rzuciłem mimo woli okiem na papier, nie
przeczuwając, że list piszecie. Czytałem tylko pierwsze wyrazy.
To nie był list! mruknął Judym.
Rozdarł papier na kilka części i schował je do kieszeni.
Przepraszam was! mówił Korzecki miękkim, delikatnym głosem, jakiego
Judym jeszcze nigdy w jego ustach nie słyszał.
Czy tu zostajemy?
Ale gdzież tam! Jedziemy dalej.
A dokąd?
Do mnie. Ja tu przecie nie mieszkam. To wy się tu może z czasem
przyczepicie. Po drodze rzucimy okiem na lecznicę.
A do was daleko?
Trzy wiorsty drogi. Jesteście znużeni?
Dosyć. Chciałbym się przespać.
Zaraz będziemy w domu. Powiem jeszcze tylko przez telefon, żeby nam
przygotowali herbatę.
Co znowu! Nie trzeba wcale. Ja przynajmniej nic jeść nie będę. Nic do ust
nie wezmę.
Powiedziawszy te słowa Judym nie wiedzieć czemu zarumienił się. Korzecki to
spostrzegł i cicho wymówił:
A jeżeli wam każę zjeść befsztyk w imieniu panny Joasi?
Wziął go silnie za ramiona i ucałował w usta. Judym oddał mu uścisk, ale
czuł się upokorzonym i milczał zmieszany do gruntu. Miał to gnębiące
przeświadczenie, jak wówczas wobec Węglichowskiego, że staje się
niewolnikiem, zależnym od czyjejś mocnej woli. Z najgłębszą odrazą
pomyślał, że i sekret o Joasi, sprawa tajemna i święta, był oczywisty dla
Korzeckiego, który zdawał się wszystko wiedzieć. Przyszła nawet taka
sekunda, że te rozkoszne i bolesne dzieje straciły coś ze swego uroku.
W powozie Korzecki znowu zapadł w milczenie, w swoją martwą, nieruchomą
zdrętwiałość. Ożywił się tylko na chwilę, gdy wskazywał towarzyszowi dom w
kształcie pudła, z oknami w równych odstępach i płaskim blaszanym dachem.
Była to lecznica. Stał tam tłumek ludzi szarych: jeden z okiem szmatą
zawiązanym, drugi z ręką w grubym bandażu, inny z fizjonomią wyrażającą
silny ból *na wnątrzu*. Judym widział ich wszystkich jakby przez deszcz
ulewny. Myśl o tym, że może mu przyjdzie leczyć tych ludzi, zajmować się
ich cierpieniami, była mu tak wstrętną jak samo cierpienie. Zastanawiał się
nad tym, że niegdyś słyszał od kogoś wyraz: motłoch. Od kogo mianowicie?&
Od kogo? Zachodził w głowę, męczył się, był tuż, tuż obok zjawiska, obok
wszelkich okoliczności, które towarzyszyły temu zdarzeniu& Po długich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]