[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dlatego, by wywołać sensację i zazdrość wśród sąsiedztwa. Sensacja była
rzeczywiście, zwłaszcza wśród chłopów, którzy nigdy takiej piekielnej
machiny nie widzieli na oczy, ale traktor, nieprzystosowany do tutejszej
gleby, obfitującej w kamieniste i pagórkowate pola - poszedł w kawałki. Ile
przytem fornale nakradli benzyny, Bóg raczy wiedzieć, bo na pewno nie wie
tego Gnatowski. - Ależ pan dziś złośliwie usposobiony! - wtrąciła Cesia. -
Złośliwie? Nie. Cenię bardzo pana Januarego, bo to zacny człowiek i jako
sąsiad nadzwyczaj miły w stosunkach, ale mi zawsze żal ludzi, którzy nie
potrafią we właściwy sposób zużytkować swojej energji. Kąty to bardzo ładny
folwark i mógłby być jednem z pierwszych gospodarstw w powiecie, gdyby nie
ustawiczne próby ozłocenia tego jabłka, które ma swoją wartość i którego
smak przez takie próby raczej zepsuć można, niż polepszyć. Słusznie
powiadają, że lepiej jest wrogiem dobrego. Prawda, panno Celino? - Prawda,
jeżeli chodzi tylko o efekt, a nie o istotę rzeczy. - Istotą rzeczy w
Kątach jest przedewszystkiem surowa, mrówcza praca. Aby zbierać, trzeba
posiać. Dlaczego pani nie założyła dotychczas szkółek owocowych w Rosiance?
Mówi się o tem przecież od miesięcy. Albo dlaczego nie odbudowano dotąd
cieplarni? - Pan przecież dobrze wie, czemu! - odparła Cesia porywczo. -
Tyle jest jeszcze wstępnej, przygotowawczej roboty! Dla szkółek muszę mieć
dobrą ziemię. %7łeby mieć dobrą ziemię, muszę ją dobrze uprawić... A pan wie,
jak się przedstawia sprawa koni w Rosiance! Ho, ho! do moich szkółek
jeszcze daleko! - Widzi pani! A w Kątach jest właśnie naodwrót: najpierw
sprowadza się sadzonki, a potem... kopie się doły, et ceatera, et
ceatera... I dlatego każdy "kulturalny" poryw pana Gnatowskiego jest z
gruntu chybiony. Rozbija się o takie nieusunięte w porę kamienie, zupełnie
jak ów traktor. - Co to jest traktor? - spytała Mela, która przez cały czas
wzrokiem ztrudzonym wodziła po polach. - Pług motorowy. Gnatowski byłby
sprowadził ich więcej, ale nie wystarczyło mu pieniędzy. A zresztą, właśnie
w tym czasie uciekał przed Niemcami do Rosji. Majątek obyłby się na pewno
wyśmienicie bez tego pługa, ale na braku gospodarza ucierpiał mocno. Ha! Po
powrocie "wielki człowiek" przywiózł ze sobą gotowy projekt: stawy rybne.
Projekt w zasadzie dobry, bo warunki w Kątach wymarzone: łąki o łagodnym
spadku, rzeczka płynie równiuteńko ich skrajem. Należało usypać kilka
grobli, postawić kilka mnichów, i byłby dochód pewny, a zachodu mało. Ale
Gnatowski zabrał się do tego swoją metodą: wszystko na wielką skalę,
wszystko podług najnowszej, "zagranicznej" techniki, wszystko
najkosztowniejsze i wszystko, przemędrkowane. I cóż? Groble usypano tak
okazałe, jakby przez Kąty przepływała Missisipi, a nie ten strumyk, którego
nazwa nie figuruje nawet na mapach. Upusty w mnichach żelbetowe, jakieś
kanały, jakieś wodospady, jakieś sztuczne wylęgarnie dla ryb! Same roboty
ziemne kosztowały majątek, zapewne cały posag żony. A potem przyszli
bolszewicy. Gnatowscy znów wyjechali, tym razem na zachód, chłopstwo
zdemolowało wylęgarnię, bo cegły to zawsze łakoma rzecz. Pozostały
nieuszkodzone groble, ale niestety... dopływ wody okazał się niedostateczny
dla tak wielkich terenów. Ba, na dobitkę rzeczka poczyna wysychać,
sprzykrzywszy sobie widocznie przeciekanie przez betonowe mnichy... Ot i
cała ta olbrzymia robota poszła na marne. Są tam teraz swa stawki, pokryte
rzęsą tak, że można się omylić i wpaść do wody, sądząc, że to trawnik.
Zobaczą panie te wszystkie cuda niebawem, bo Gnatowski, pomimo niepowodzeń,
nie przestał chełpić się swem dziełem. Rzeczywiście - jeżeli beton ma być
wyrazem kultury, to kultura w Kątach stoi wysoko. Nawet podłogi w chlewach
wykonano z tego cennego materjału. Szkoda tylko, że trzody mało, bo tego,
co pozostało po bolszewickim najezdzie, nie było czem karmić zimą. Trudno!
Zeszłego roku fornalki miały tam pilną robotę: zamiast kartofli do dołów,
zwożono ziemię pod taras, z którego widok się piękny roztacza na owe stawy
i na młyn, istniejący dotychczas w ruchliwej wyobrazni naszego sąsiada...
Tymczasem wypadły deszcze i kartofle wygniły w polu. Gnatowski zrazu się
zmartwił, ale wkrótce machnął ręką i pocieszył się, urządzając wspaniałe
polowanie, na które sproszono całe sąsiedztwo. Polowanie trwało trzy dni. -
Pewnie były i tańce? - przerwała Mela z ożywieniem. - Naturalnie. U
Gnatowskich tańczy się przy każdej okazji. Tańczono przez trzy dni do
upadłego. Samo polowanie mniej się udało, z powodu braku zwierzyny, którą
może również odstraszył beton... Byłem na tem przyjęciu przez kilka godzin,
ale widząc, że się zanosi na długotrwały bal, zwiałem z moją flintą do
domu. Nie byłem tam zresztą niezbędny, jako inwalida niezdolny do tańca...
Darnowski Uśmiechnął się trochę smutno, lecz bardzo łagodnie i spojrzał na
Cesię. Siedziała, zatulona w głąb powozu, a oczy jej, odbijające
wypogodzone niebo, były w tej chwili szafirowe, nie szare, jak zwykle. -
Otóż i Kąty widać! - zauważył po chwili milczenia - pani Melanjo, będzie
pani miała foxtrotta i lody, bo te dwa dania są tam chlebem powszednim.
Raduje to panią? - Proszę mię nie nazywać panią Melanją - odparła nadąsana.
- Niecierpię tego imienia, i pan chyba oddawna wie o tem. XXIV. Z dziennika
Cesi. Moje uczucia względem Meli dałyby się tak sformułować: Kocham ją, ale
jej nie lubię. Gdyby nie była moją siostrą... O, gdyby nie była moją
siostrą, patrzałabym na nią daleko obojętniej, jak na obcy, nieinteresujący
mię typ. To jednak zadziwiające, jak ona szybko potrafi wytwarzać swoją
atmosferę wszędzie, gdziekolwiek się zjawi. Sądziłem, że tu, w Rosiance
zanudzi się na śmierć, ale stało się właśnie odwrotnie: to ona mię na
śmierć zanudza. Potrafiła wynalezć sobie rozrywki, potrafiła zorganizować
sąsiedztwo... Przed kilku dniami byliśmy u Gnatowskich w Kątach, a dziś
znowu Rosianka roiła się od gości. Rozbawiona młodzież przypomniała sobie o
istnieniu "tego ślicznego zakątka". Najechali dwór całą kawalkatą...
Sześciu jezdzców, w tem dwie amazonki, naturalnie panny Gnatowskie, z
których starsza tak przylgnęła do Meli, że już sobie poprzysięgły wieczystą
przyjazń i "bywanie" w Warszawie. U Gnatowskich trafiliśmy na zjazd.
Podobno tam tak zawsze co lato, bo na zimowe miesiące rodzina wyrusza
zwykle do stolicy. Podczas, gdy mama Gnatowska zabawiała nas opowiadaniem o
jakiejś dobroczynnej loterji, urządzonej przez nią w Mińsku (naturalnie,
akcja każdej narracji musi się toczyć w Mińsku), do salonu wsuwały się,
jedno po drugiem, jakieś indywidua wojskowe i cywilne. Panna Maneta z
wdziękiem prezentowała nowoprzybyłych, tak dyskretnie wymawiając nazwiska,
że zapamiętałam tylko czterech "skich", dwóch "iczów" i jakąś rozchichotaną
panienkę, którą połowa towarzystwa darzyła mianem kuzyneczki, połowa zaś
tak spieszczonem imieniem, że nie jestem zdolna odgadnąć, jakie w
rzeczywistości otrzymała była na chrzcie św. Otóż wszystko odbyło się tak,
jak przepowiadał Darnowski. Po podwieczorku, podanym "ze wszystkiemi
szykanami" (były i lody), gospodarz zaprowadził nas do stawów, przez całą
drogę opowiadając o hodowli karpi w sposób nietyle fachowy, co arcynudny.
Zaledwie znalezliśmy się w ogrodzie, towarzystwo rozbiło się na grupki.
Irenka Gnatowska, korzystając z resztek pięknej pogody (niebo zaczęło się
chmurzyć na zachodzie), poszła grać w tennisa z dwoma "iczami" i z bratem.
Maneta zagarnęła Darnowskiego, jak niepodzielną własność, Mela zaś,
twierdząc, że jej gorąco i że ją gryzą komary, została daleko wtyle,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]